Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.
Willie skrzywił się, lecz nie mógł wydobyć słowa. - Musimy zawieźć go do szpitala - powiedział Jesse, klęknąwszy obok rannego. Jacko okazał się szybszy. - Potrzebny mi dobry wóz - powiedział. - Czyj to? - wskazał na zaparkowane w pobliżu niebieskiego volvo. - Właściciela składnicy - odparł Jesse. - Świetnie. Pomóż mi zanieść Williego. Wzięli go: jeden za nogi, drugi za ramiona. Skamlał w drodze do samochodu i potem, gdy umieszczali go na tylnym siedzeniu. Kluczyk tkwił w stacyjce. - Gotowe, Jacko! - zawołał jeden z ludzi przy furgonetce bankowej. Powinien za to oberwać - ktoś przecież mógł usłyszeć imię - ale Jacko był bardzo zajęty. - Wiesz, dokąd masz jechać? - zapytał Jessego. - Tak, ale miałeś jechać ze mną. - Mniejsza o to. Dostarczę Williego do szpitala i spotkamy się na farmie. Powiedz Tony'emu, co się stało. A teraz słuchaj: jedź wolno, nie przeskakuj świateł, zatrzymuj się na pasach, wszystko tak, do cholery, jakbyś zdawał na prawo jazdy, okay! - Jasne - powiedział Jesse i pobiegł do drugiej furgonetki. Sprawdził tylne drzwi. Były zamknięte. Zerwał brązowy papier z tablic rejestracyjnych (Tony Cox pomyślał również o tym, żeby strażnicy nie widzieli numeru) i usiadł za kierownicą. Jacko uruchomił volvo. Ktoś mu otworzył bramę. Reszta już się lokowała we własnych wozach zdzierając maski i rękawiczki. Jesse wyprowadził furgonetkę i skręcił w prawo. Jacko wyjechał za nim i ruszył w przeciwną stronę. Dodał gazu i spojrzał na zegarek: dziesiąta dwadzieścia siedem. Wszystko razem trwało jedenaście minut. Tony miał rację: zdążą się zwinąć, zanim radiowóz z posterunku na Vine Street dotrze do Psiej Wyspy. Gdyby nie biedny Willie, można by powiedzieć, że był to kawał dobrej roboty. Jacko miał nadzieję, że Willie będzie żył i dostanie swój udział. Zbliżając się do szpitala, Jacko wszystko już sobie obmyślił, przede wszystkim to, żeby Williego nikt nie zauważył. - Will, możesz się zsunąć na podłogę? - zapytał. Nie było odpowiedzi. Zerknął do tyłu. Twarz Williego była taką paćką, że nie dało się określić, czy oczy są otwarte czy zamknięte. Biedny sukinsyn musiał stracić przytomność. Jacko sięgnął ręką za siebie i zrzucił go z siedzienia. Willie spadł ciężko na podłogę. Jacko wjechał na teren szpitala i stanął na parkingu. Wysiadł z wozu i skierował się w stronę izby przyjęć. Tuż za wejściem znalazł automat telefoniczny. Otworzył książkę i odszukał potrzebny numer. Wykręcił, wrzucił monetę i poprosił izbę przyjęć. Telefon na biurku, tuż za automatem, zabrzęczał dwa razy. Słuchawkę podniosła pielęgniarka. - Chwileczkę - powiedziała i odłożyła ją na biurko. Była to tęga kobieta po czterdziestce, dość przywiędła, w świeżo wykrochmalonym uniformie. Zapisała kilka słów w rejestrze i wróciła do rozmowy. - Izba przyjęć, proszę mówić. Jacko starannie dobierał słowa, obserwując twarz pielęgniarki. - W niebieskim volvo na waszym parkingu leży mężczyzna postrzelony z dubeltówki. - To znaczy tutaj? - korpulentna pielęgniarka zbladła. - Tak, ty stara, śpiąca krowo. Przy waszym szpitalu - rzekł Jacko poniesiony gniewem. - A teraz rusz zadem i wyciągnijcie go. Chciał rzucić słuchawkę, ale poprzestał na dyskretnym przerwaniu połączenia; jeśli on ją widział, to i ona mogła go widzieć. Trzymał głuchą słuchawkę przy uchu, aż odłożyła swoją, zerwała się z miejsca i z drugą pielęgniarką poszły w stronę parkingu. Jacko wszedł do szpitala i opuścił go innymi drzwiami. Stojąc przy głównym wejściu, zobaczył, że przez parking idą sanituriusze z noszami. Zrobił dla Williego wszystko, co było w jego mocy. Teraz znowu potrzebny mu był samochód. 15 Feliksowi Laskiemu podobał się gabinet Nataniela Fetta. Był to wygodny pokój, urządzony skromnie, dobre miejsce do zawierania transakcji. Bez tych sztuczek, które Laski stosował w swoim biurze, by zyskać autorytet: biurko przy oknie pozwalało mu ukrywać twarz w cieniu, niskie i chwiejne krzesła dla gości odbierały im pewność siebie, a bezcenne porcelanowe filiżanki do kawy budziły w nich obawę przed stłuczeniem. Gabinet Fetta wytwarzał atmosferę klubu dla biznesmenów i niewątpliwie było to rozmyślne. Ściskając długą, wąską dłoń Fetta, Laski zwrócił uwagę na dwa szczegóły: po pierwsze, na duże, najwyraźniej rzadko używane biurko, po drugie, na klubowy krawat gospodarza. Taki krawat u Żyda wydał mu się dziwactwem, ale po namyśle uznał, że nie ma w tym nic dziwnego. Fett nosił go z tej samej przyczyny, dla której Laski nosił nienagannie skrojone prążkowane garnitury Savile Row. Chodziło o potwierdzenie tożsamości: ja też jestem Anglikiem. A więc - pomyślał Laski - tkwiąc tu korzeniami od siedmiu bankierskich pokoleń, Nataniel wciąż czuje się trochę niepewnie. Była to informacja, która kiedyś może się przydać. - Proszę usiąść, panie Laski - rzekł Fett. - Napije się pan kawy? - Piję przez cały dzień. Szkodzi na serce. Nie, dziękuję. - Coś mocniejszego? Laski potrząsnął głową. Poskramianie gościnności było jednym ze sposobów zyskania przewagi nad gospodarzem. - Znałem dość dobrze pańskiego ojca, zanim się wycofał - powiedział. - Jego śmierć to wielka strata. Mówi się tak o wielu ludziach, ale w jego przypadku to prawda
-
WÄ…tki
- Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.
- Moglibyście pomyśleć, że były bardziej oczywiste powody: mój mąż mnie ignorował albo dzieci były nieznośne, albo moja praca była jak kierat, albo że chciałam sobie...
- Mimo że ojciec i rodzeństwo troszczyli się o mnie jeszcze bardziej, mimo że staliśmy się sobie jeszcze bliżsi, wszystko się zmieniło...
- - Chciałabym nawet, żeby ktoś tu wszedł w tej chwili i żeby ta cała komedia wreszcie się skończyła! Coś przecież musiałoby się stać, gdyby mnie tu znalazł! - Na miłość boską...
- Rosły moje ręce, nogi, głowa, działo się to bardzo szybko, powiększałam się, jakby mnie nadmuchiwano, czując jednocześnie, jak wiruje każda cząstka mojego ciała...
- Kobieta w moim wieku patrzyła na mnie jak na smarkacza, miała swoje dorosłe i bardzo poważne flirty, ja nie bardzo orientowałem się w uczuciach, które mną rządziły, byłem...
- Ale architekci na pewno to również przewidzieli i czeka mnie albo krata z brązu, albo rura tak wąska, że się przez nią nie przecisnę...
- Nie odmówi mi pani, nie obrazi mnie pani… To dobry gatunek...
- W całym tym opowiadaniu chodzi mi właśnie o podkreślenie tego, że nie było wówczas we mnie pożądania alkoholu, mimo długiego okresu zależności od Johna Barleycorna...
- Obrzucił mnie badawczym spojrzeniem, które widocznie musiało go prze- konać o moich pokojowych zamiarach, ponieważ odłożył broń i skinął gło- wą...
- Od chwili, gdy nauczyłem się ich na pamięć, moje afirmacje pracują dla mnie bez względu na to, czy ja pracuję z nimi czy też nie...