Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Przez pierwsze siedemdzie- siąt lat niewiele Angielek towarzyszyło mężom w wyprawach do In- dii. Później przybywało ich więcej, co jednak nie miało wpływu na zachowania młodych kawalerów, których kierowano do służby w kolonii, nie mówiąc już o wiecznie wygłodzonych seksualnie żołnier- skich masach, a liczba żołnierzy, zwłaszcza po powstaniu sipajów w roku 1857, ciągle rosła. Rosła też liczba potomków z mieszanych — anglo-indyjskich — związków. Ale jako grupa Anglo-Hindusi wielce różnili się od swych odpo- wiedników w Goa. Rzecz w tym, że w skatolicyzowanej enklawie portugalskiej przestały funkcjonować tradycyjne podziały kastowe. W konsekwencji descendente, jeśli tylko chciał (lub chciała), zawsze mógł powrócić do swych indyjskich korzeni — wtopić się w miejsco- wą społeczność. Dla Anglo-Hindusa powrotu nie było. Na przeszko- dzie stał właśnie system kastowy. W brytyjskich Indiach nikt nikogo nie nawracał i hinduizm, a wraz z nim system kastowy, trwał nieza- chwiany. Dzieci mieszanych małżeństw z samej definicji nie kwalifi- kowały się do żadnej z kast. Skutek był taki, że Anglo-Hindusi sku- piali się wokół siebie, tworzyli jakby odrębną klasę, nad którą Bry- tyjczycy roztaczali szczególną opiekę, otwierając jej drogi do awansu na średnie szczeble administracji, zwłaszcza (uważano ich za god- nych zaufania) w policji i kolei państwowej. DOM NA OBCZYŹNIE Przedsięwzięcia imperialne wpłynęły na współczesne dzieje świa- ta. W historii zapisują się datami, bitwami, wyprawami i traktatami, ale — choć rzadko o tym pamiętamy — za każdą wyprawą, datą, bitwą czy traktatem kryją się żywi ludzie i ludzkie emocje. Hiszpań- skie wyprawy do Ameryki były aktem politycznym. W imię polityki konkwistadorzy i ich następcy wybili niemal do nogi miejscową lud- ność. Gdy jednak zagrały ludzkie emocje i zwykłe seksualne żądze, ogołocony z tubylców kontynent zaludnił się ponownie. W Indiach podobny imperatyw sprawił, że pojawiła się całkiem nowa etniczna mniejszość — Euroazjaci. Nie tyle polityka, ile właśnie emocjonalny imperatyw — humanitaryzm, którym Brytyjczycy zawsze chcieli się szczycić — sprawił, że podjęto walkę z rytuałem sati i dzieciobój- stwem, powodując erozję systemu, który trwał w Indiach przez do- bre dwa tysiąclecia. W Ameryce Północnej, w Australii, Afryce Połu- dniowej emocje sprawiły, że na gruncie uprzedzeń kulturowych wy- rósł gmach uprzedzeń rasowych. Europejczycy, którzy w XVII wieku jęli napływać do Ameryki Północnej, nie szukali zwady z tubylcami, przeciwnie — starali się żyć z nimi w pokoju i spokoju. Tam, gdzie nie było srebra, złota, jedwabiu, korzeni ani niczego, co w ówczesnym świecie budziło po- żądanie, wojna nie miała sensu. Tak więc koloniści zostawiali In- dian w spokoju i unikali prowokacji. Traktowali ich jak dzikusów, ale spotykali się z nimi, rozmawiali, handlowali i stosunki między przybyszami a tubylcami układały się na ogół poprawnie, jak mię- dzy obcymi sobie, ale sąsiadującymi szczepami. Rzeź czerwonoskó- rych zaczęła się dwieście lat później. Większość kolonistów stanowili purytanie, nie było więc mowy o żadnych związkach seksualnych nie uświęconych małżeństwem, tym bardziej z miejscowymi. Co prawda, wśród przybyszów nie bra- kowało kawalerów, nawet bezbożników czy jurnych osiłków, ale at- mosfera w koloniach skutecznie tłumiła żądze. Purytanie wszelkiej maści — hugenoci, kwakrzy, morawianie i inni — przybywali do Ameryki, uciekając przed prześladowaniami w ojczyźnie. Pragnęli zbudować tu nowe społeczeństwo, w którym nie będą mniejszością, lecz przeciwnie — większością dyktującą normy postępowania. I tak się stało. W latach 1630—1650, gdy liczba purytanów w koloniach sięgnęła dwudziestu tysięcy, mogli oni przystąpić do realizacji swych marzeń. Purytanie mieli oczywiście i negatywne cechy, ale uprzedzenia rasowe do nich nie należały