Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Dosłownie. Wyobraźmy sobie uczucie mechanika w t a k i e j chwili: czegoś widać nie dopatrzył, zawiódł zaufanie kierowcy, naraził na szwank jego sławne nazwisko. A wszystko przez „niedokręconą na odpowiedni ułamek milimetra śrubkę”. Maszyna burczy, strzela, wreszcie traci szybkość i staje bezwładnie pod bandą, niczym gruchot niepotrzebny nikomu. Obok przelatują z wyciem motorów automobile. W ułamku sekundy mijają nieszczęsny wrak. Nadużycie zaufania! Może z tych względów, a może z innych, najlepsi kierowcy starają się być jednocześnie mechanikami własnej maszyny. Legendarny as automobilizmu, Argentyńczyk Juan Manuel Fangio, powiedział raz: „Żeby zwyciężać w wielkich wyścigach, trzeba być wielkim mechanikiem”. Pewien młody Australijczyk, zgodnie z życzeniem ojca, przygotowywał się do zawodu buchaltera. Ojciec był właścicielem małego warsztatu samochodowego, więc nie tylko przypadek sprawił, że syn odkrył w sobie smykałkę do majsterkowania. Z tą samą cierpliwością i dokładnością, z jaką ślęcząc po nocach sporządzał próbne bilanse – ten mól książkowy pracował podczas dnia w warsztacie swego ojca. Niepozorny i flegmatyczny, typ safanduły. Koledzy go lubili, choć nie wzbudzał oczywiście ich podziwu. Gdzież było mu równać się z nimi?! Zajeżdżali z piskiem opon na podwórko warsztatu: „Sprawdź gaźnik, Jackie! Tylko prędko, bo mi się spieszy”. A po reperacji odjeżdżali, startując z miejsca na dużej szybkości. Kiedy roboty przy motorze było więcej, skracali sobie czas opowiadaniami o startach w wyścigach i rajdach. Młody buchalter słuchał jednym uchem, pochylony nad otwartą maską. Aż raz... 73 Właśnie przygotowywał samochód dla jednego kolegi wyróżniającego się spośród młodych gwiazd automblizmu, gdy ten nagle zachorował. W naszym buchalterze obudziła się dusza ryzykanta i demon szybkości. Siadł na maszynę i pojechał na wyścig. Nieważne – które zajął wtedy miejsce. Ważniejsze jest to, że został potem mistrzem świata! Pochylony nad kierownicą, jak kiedyś nad buchalteryjnymi księgami, brał z niesłychaną precyzją wiraże. Zupełna przemiana psychiki. Wielki ryzykant kładący życie na szalę zwycięstwa. Jeszcze jeden przykład potęgi czaru czterech kół. Ten młody Australijczyk to słynny Jackie Brabham. Istnieje chyba atawistyczny pęd człowieka do osiągania zawrotnych szybkości. Strach przemieszany z upojeniem. Odczuwamy to już jako dzieci. Dlatego lubiliśmy kiedyś, a nasze dzieci lubią dziś, kręcić się na karuzeli. Piski przestrachu i zachwytu. Rozkosz przejażdżki na kole diabelskim albo na napowietrznej kolejce. Niewysłowione uczucie grozy i radości, gdy pędzi się z wagonikiem po stromej ścianie... Przy stole siedziała pani Zasadowa. Mało mówiła, ale uśmiechała się często. Nie widać na niej żadnych śladów przeżyć minionej nocy. Co one muszą przeżywać, kiedy mąż siada za kierownicą i rusza w karkołomną drogę?! Start do wyścigu albo rajdu. Zastygły w napięciu tłum. Żona stoi za siatką odgradzającą maszyny od widzów. Ogłuszona warkotem motorów nie słyszy własnego okrzyku: „Kochany, uważaj!” Widzi tylko skupioną twarz męża, który zapomniał o świecie i o niej. Żony niemal wszystkich sławnych automobilowych asów zawsze zajmują miejsca na starcie, w czasie rajdu wyjeżdżają często na trasę, aby na najniebezpieczniejszym odcinku śledzić ze wzruszeniem, lękiem, a nade wszystko z wiarą walkę męża. Wolą już patrzeć na wszystko, niż przeżywać to oczami wyobraźni. Nierzadko dochodzi do rozwodów. Niektóre żony po prostu łamie nieustanny strach. Kto wie, może łatwiej być żoną sławnego kosmonauty niż mistrza kierownicy, który kilkadziesiąt razy w roku naraża życie dla sławy, wieńca i pieniędzy. Najgroźniejszy sport ze wszystkich! Oni twierdzą, że – najwspanialszy. Start do wyścigu automobilowego. Jakieś małe analogie ze startem biegaczy. Zaraz będzie tłok. Każdy zechce zająć dogodną pozycję dla podjęcia ataku. Ostatnie chwile przed startem. Wtedy starają się wyizolować całkowicie z otaczającego świata