Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Kogo Janusz obalił celnie wymierzonym cio- sem miecza, tego Piotr dobijał ostrzem kordelasa. Zryta ziemia nasiąkała czarną posoką, porąbane szczątki drga- ły przedśmiertnie wśród rozsypanych wszędzie kości nie- boszczyków. Ojciec wraz z synem podnieśli z ziemi Małgo- rzatę i wspólnym wysiłkiem, niosąc prawie, poczęli ją prowadzić w stronę dworu, podczas gdy ja zabezpieczałem ich tyły. Tak oto wkroczyliśmy w bramy dworzyszcza, któ- re już całkiem się rozbudziło, pełne niespokojnej biegani- ny, hałasów i nawoływań. Wisława, stojąca pośrodku dziedzińca w samej tylko koszuli, na nasz widok zalała się łzami i załamała ręce, zaraz jednak zajęła się półprzy- tomną córką i synem, który także wymagał pomocy, bo- wiem rany na spuchniętym policzku krwawiły coraz moc- niej. Ułożyliśmy oboje na siennikach w głównej świetlicy, po czym natychmiast wziąłem się za obmywanie i opatry- wanie skaleczeń. Napoiłem później młodzieńca i dziewe- czkę napojem nasennym, który sprawił, że prędko pogrą- żyli się w dających ulgę majakach. Wtedy ich ojciec po- ciągnął mnie za rękaw i odprowadził na stronę. Kiedy usiedliśmy na ławie pod ścianą, milczał dłuższą chwilę, zasępiony, ścierając nasączonymi oliwą szmatami rdzawe plamy z klingi Pazura. Zdecydowałem się w końcu pier- wszy przerwać milczenie. - Kim byli ci ludzie? - zapytałem. - Kmiecie z okolicz- nych wiosek? Czy rozpoznałeś wśród nich któregoś ze swoich poddanych? Rycerz pokręcił głową w zamyśleniu. - Nie byli już ludźmi - odrzekł w końcu posępnie. - Zamordowali własne dzieci, aby nasycić głód, pożerali cia- OGRÓD MIŁOŚCI 93 ła umarłych... Nic już w nich nie zostało ludzkiego. Będę musiał wystawiać teraz straże na ostrokołach - dodał tknięty nagłą myślą. — Kto wie, czy nie zechcą po tym, co się stało, podpalić dworu. - Jeśli winisz mnie, drogi szwagrze, za krzywdę two- ich dziedziców... - zacząłem ostrożnie. - Wiem, co się stało - przerwał mi nieco cierpko dzie- dzic Psiogłowic. - Sądziłeś może, że nie widziałem, co się dzieje w moim własnym domu? Że byłem tak zajęty my- śliwskimi zabawami, iż nie dostrzegłem, jak zmawiasz się pokątnie z moim synem, któremu milsze rzeźbiarskie dłuto niż rycerski oręż? Jak moja córka słuchała chciwie twoich opowieści ze świata? Powiem szczerze: nie byłem początkowo zachwycony twą niespodziewaną wizytą, przeczuwałem bowiem, że będziesz miał na moich potom- ków zły wpływ, choćby nawet mimowolny. Do tej pory udawało mi się skutecznie chronić bliskich przed złem hulającym po okolicznych lasach i gościńcach... Kiedy dzi- siejszej nocy ujrzałem, jak dzielnie walczyłeś w ich obro- nie, zrozumiałem, że pokochałeś te dzieci szczerym, nie- winnym uczuciem i nie chcesz sprowadzać ich na złe dro- gi, a tylko pragniesz dopomóc zrealizować ich marzenia. Ciężko mi na sercu, że syn nie zechce przejąć ojcowskiego miecza i będę go pewnie musiał przekazać przyszłemu zięciowi Michałowi, który zdaje się większe żywić zamiło- wanie do rycerskiego stanu. Dobry z niego chłopak i za- cnego rodu, choć golec... Czyje jednak pragnienia są waż- niejsze: moje czy moich potomków? - zapytał, wpatrując się we mnie uważnie. - Większość ojców kazałaby swoim dzieciom ułożyć się na kobiercu i batogiem wybiłaby im z głowy naiwne mrzonki. Ja jednak miłuję je tak bardzo, że powiadam: niech sami poszukają własnej drogi. Dlate- go postanowiłem, mój uczony krewniaku, oddać je pod twoją opiekę do czasu, aż same zdecydują się tutaj wrócić. Moja pani małżonka jakoś przeboleje, że zostaniemy sa- mi. Ma w końcu swoje anioły, które nocą ją nawiedzają... Tak, o tym wiem również - dodał z kpiarskim błyskiem w oku. - Doprawdy, wszyscy w tym domu mnie chyba nie doceniają. W każdym razie, chociaż jako żywo nie przypo- 94 Witold Jabłoński minam sobie, bym obiecał oddać dzieci podstępnemu cza- rodziejowi, jak o tym prawią w baśniach, w twojej osobie zapukało do naszych wrót przeznaczenie. Zabierz je więc na naukę do siebie, skoro inaczej być nie może. Mogłem tylko pokiwać głową z podziwem i uścisnąć sil- ną prawicę rycerza, zaskoczony jego głęboką mądrością i wyrozumiałością wobec innych, nieczęstą u ludzi jego pozycji i stanu. Niejeden rodzic kazałby istotnie nieposłu- szne dzieci wychłostać, a krnąbrnego, wyrywającego się na wolność syna może nawet by zamknął w ciemnicy. Ten dobry z gruntu człek zaufał mi jednak, dając możliwość pokierowania jego potomkami