Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

- A co będziemy robić, kiedy skończysz tę książkę, Nick? - Może weźmiemy sobie miesiąc wolnego i spędzimy go podróżując Transkanadyjskimi Kolejami Żelaznymi? - Wiosna w prowincjach... Później szkic wstępny był już skończony, tak samo jak przygody Lisy w Kolorado. - Wiesz, jak bardzo chcę cię zobaczyć? - spytała. - Prawie tak bardzo, jak ja chcę zobaczyć ciebie. - Och, nie - odparła. - Chcę ci powiedzieć... To, co mówiła, było niewątpliwie pogwałceniem praw stanowych i federalnych, a zapewne także przepisów towarzystwa telefonicznego. Pod wpływem frustracji wywołanej tym, że mogłem jedynie słuchać jej płynącego po drucie głosu, zaplotłem nogi jak człowiek-guma. - Nick, zarezerwuję miejsce w samolocie z Denver. Dam ci znać, kiedy przylatuję. Myślę, że chciała mi zrobić niespodziankę. Nie powiedziała mi, na kiedy zarezerwowała bilet. Zawiadomiły mnie linie lotnicze. A teraz mam pięćdziesiąt jeden lat. Wahadło zakończyło kolejny ruch i znów z goryczą wyrzucam sobie, że nie osiągnąłem więcej. Tyle jeszcze pozostało do zrobienia; nawet gdybym żył całe wieki, nie zdołałbym zrobić wszystkiego. Jednak tym nie muszę się już martwić. Powiedziano mi, że ten cholerny poziom kwaśnej fosfatazy w mojej cholernej krwi jest podwyższony. Jak banalnie i jałowo brzmi to stwierdzenie; cóż to za frazeologia przepojona litością nad sobą! Czy mogę sobie pozwolić na luksus jednej łzy, Liso? 0, Śmierci: chciałbym sam wybrać swój czas. - Wspaniale - powiedziałem dużo później. - Koniec świata. Moja młoda znajoma Denton, radioastronom, odparła: - Jezu Wszechmogący! Te twoje przeklęte dowcipy. Jak możesz z tego żartować? - To mnie powstrzymuje od płaczu - odparłem spokojnie. - Zawodzenie i bicie się w piersi niczego nie zmieni. - Opanowany, taki opanowany - spojrzała na mnie dziwnie. - Widziałem nieprzyjaciela - odparłem. Miałem czas, by to przemyśleć. Jej twarz przybrała zamyślony wyraz, a oczy spoglądały gdzieś w dal przez ścianę zagraconego biura. - J e ż e 1 i masz rację - powiedziała - to byłoby to najwspanialsze wydarzenie, jakie mógłby obserwować i rejestrować naukowiec. Przesunęła wzrok na moją twarz. - Albo najbardziej przerażające; koszmar ostateczny. - Wybierz, co chcesz - powiedziałem. - Jeżeli ci w ogóle uwierzę. - Zajmuję się przypuszczeniami. - Raczej fantazjami - odparła. - Nazywaj to, jak chcesz. Wstałem i podszedłem do drzwi. - Nie sądzę, byśmy mieli dużo czasu. Nie widziałaś jeszcze, jak mieszkam. Wpadnij... - zastanowiłem się. - Odwiedź mnie, jeśli masz ochotę. Chciałbym... żebyś tam ze mną była. - Może - powiedziała. Nie trzeba było pozostawiać sytuacji nie wyjaśnionej do końca. Nie wiedziałem, że godzinę później, po tym jak wyszedłem z jej biura, wyprowadziłem samochód z parkingu przed Gamow Peak i zjechałem na dół, Denton siądzie za kierownicą swojego sportowego wozu i popędzi drogą. Turyści widzieli, jak zjechała z serpentyny. Załoga wozu patrolowego wyciągała ją z objęć roztrzaskanego Lotusa i sosny. Kiedy dowiedziałem się o tym, żałowałem jej i zastanawiałem się, czy była to cena, jaką zapłaciła za to, że uwierzyła. Pojechałem do szpitala i dzięki interwencji Amandy oraz dlatego, że nie znaleziono żadnych bliskich, lekarze pozwolili mi pozostać przy łóżku. Nigdy nie widziałem tak nieruchomej twarzy, takiego zastoju bliskiego prawdziwej śmierci. Czekałem godzinę, sekundy przepływały cicho na ściennym zegarze, aż ogarnęła mnie przemożna chęć powrotu do domu. Nie mogłem dłużej czekać, bo zbliżał się świt i nie powiedziałbym nikomu. Może od początku: Tolerowałem lekarzy jako jednostki; jako grupa przerażają mnie. To taki strach, jak przed atakiem rekina lub spłonięciem żywcem. Jednak w końcu zamówiłem wizytę, pojechałem pod oślepiająco biały budynek kliniki i spędziłem nieprzyjemne pół godziny w poczekalni, czytając zeszłoroczny numer Popular Science. - Pan Richmond? - powiedziała wreszcie uśmiechnięta pielęgniarka