Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Pomimo że znaleźliśmy sposób zabezpieczenia sobie bytu, to jednak uświadamiamy sobie, że przyszłość nasza wisi w próżni. Wiemy, że gdy przyjdą tu biali, to zabiorą nam wszystkie lasy; lecz nie wiemy, czy równocześnie nie zabiorą nam tych pół uprawnych i naszego życia. Chyba żeby w tym czasie nastały korzystne dla nas zmiany. Zinio zapada w milczenie. Zaciekawiony Pazio nie może powstrzymać się od pytania: — Jakie zmiany masz na myśli, compadre? — Zaraz to wytłumaczę. Dotychczasowy porządek w kraju wychowywał od pokoleń drapieżnych ludzi, uważając nas, Indian, za plugawe robactwo, które należy okraść ze wszystkiego, co posiada, i potem wytępić. Znam zasady chrześcijaństwa, więc się dziwię, że istnieje taka zbiorowa drapieżność wśród chrześcijan. W każdym razie my wszyscy tutaj nie zamykamy oczu na niebezpieczeństwo, jakie nam grozi, i wierzymy, że tylko wielka rewolucja może nas ratować... — Jeszcze jedna rewolucja? — wyraża Pazio swe wątpliwości, — Ile ich już było w tym kraju? 160 — Mylisz się, compadre. To nie były rewolucje, to były wystąpienia jednych generałów przeciw drugim generałom, im podobnym. Pomoże nam tylko jedna, wielka, jedyna rewolucja, jakiej dotychczas tu jeszcze nie było, na której czele stanie Prestes... Ów leśny Indianin, kapiton Zinio, w głębi swej puszczy parańskiej ocenia położenie z taką zdumiewającą bystroś* cią, że dopiero po latach przekonuję się o słuszności jego poglądów. Luis Prestes po dokonaniu swego Wielkiego Marszu przez Brazylię wycofał się z Niezwyciężoną Kolumną do Boliwii, lecz na obczyźnie bynajmniej nie zaprzestał swej działalności. Przeciwnie, tam dopiero ów młody jeszcze rewolucjonista dojrzał politycznie. Pogłębił swą znajomość życia, dostrzegł właściwy sens spraw społecznych, zrozumiał — za przykładem ludzi w Związku Radzieckim — historyczną konieczność twórczego współżycia narodów i ras, a tym samym konieczność walki o pokój na świecie. W duchu Prestesa powstał w Brazylii w 1935 roku Wyzwoleńczy Związek Narodowy, skupiający półtora miliona ludzi lewicy, głoszący między innymi żądanie „zwrotu terenów zabranych siłą ludności indiańskiej". Kapiton Zinio ma słuszność: tylko zmiana ustroju może uratować Indian. — Lecz obojętne — mówi dalej Zinio — kiedy nastąpi wielka rewolucja — wcześniej czy później — my, Indianie, musimy pracować nad sobą. Tu w Rosinho wykonaliśmy dotychczas tylko jedną część naszego planu obrony. Druga część, równie ważna, stoi jeszcze przed nami. Bez tej drugiej obrony poniesiemy klęskę... Ty możesz nam łatwo pomóc. Czy zechcesz nam pomóc? __ ja? — pytam zaskoczony. — Rozumie się, że chciałbym pomóc, ale nie wyobrażam sobie jak. — Możesz łatwo. Zwalczyliśmy głód, ale pozostała ciemnota. Jeśli mamy. się utrzymać, musimy zdobyć 11 Rio de ??? 161 oświatę. Wszyscy, starzy i młodzi, muszą nauczyć się czytać, pisać i rachować. Ty nas nauczysz. — Przecież od tego jest rząd stanowy i on wam szkołę założy!... — Jak założył, sam widzisz. Od lat prosimy Kurytybę — i nic z tego. Już nie mamy czasu czekać. Chcemy, żebyś nauczył nas najprostszych rzeczy. Przyznaję słuszność Ziniowi, że Koroadzi muszą zdobyć oświatę, jeśli chcą się ostać. Lecz jak ją zdobędą? Na to potrzeba czasu, którego ja nie mam, i już z tej przyczyny trudno mi zadośćuczynić ich życzeniu. — Jako wynagrodzenie — ciągnie Zinio — damy ci część plonów trzy razy większą, niż przeciętnie dostają inni. Przenieś tu do Rosinho swoją wyprawę naukową i zbieraj tu zwierzęta dla muzeum. Będziemy ci łowili rzadkie ptaki w puszczy... — Nie mam już czasu. Czekają mnie obowiązki w mej ojczyźnie i muszę rychło wracać. — To pozostań tu chociaż jeden rok. Indianie czekają z widocznym napięciem na odpowiedź. Oznajmiam z ubolewaniem: — Chętnie pozostałbym, kapitonie, bo was bardzo lubię i chciałbym wam pomóc w miarę mych możności. Ale nie mogę, wierz mi. Nie mogę dłużej pozostać jak parę dni... Po tych słowach zapada głuche milczenie. Zinio opuszcza głowę i widać, że ogarnia go przygnębienie. Jesteśmy jednak przyjaciółmi. Jakkolwiek sprawiam Indianom przykrość moją odmową, dobrze rozumieją, że muszę mieć ważne powody, skoro nie przyjmuję ich propozycji. — Trudno — oświadcza spokojnie Zinio — musimy szukać pomocy gdzie indziej i znaleźć wyjście... 162 iESEN KROK owe dni, przepojone zapachem nadivaheńskiej puszczy, jakże daleko odsuwa się od nas Europa. Rytm cywilizacji zostawiamy gdzieś poza sobą, za rzekami i lasami. Nie słyszymy jej odległego łoskotu, natomiast coraz bardziej nastawiamy się na krzyk papug, przelatujących rano i wieczorem ponad Rosinho, i coraz lepiej rozumiemy szumiącą wymowę wodospadów Mareąuinhy i Barboletty. Gdy siedzimy w kole Koroadów i krąży kują szimaronu, łączy nas wszystkich prawdziwa życzliwość i przyjaźń, głęboka jak puszcza, a prosta jak dusze tych ludzi. W owe promienne, sielskie dni zapada się mur istniejący między nami, a rzekomo nieprzebyty, mur odmiennych ras, języków, kultury, nawyknień, i pozostaje tylko człowiek dobry i życzliwy, i przemawia do dobrego człowieka. Zycie w tej puszczy nasiąka jasnością i ciepłą treścią. Pewnego poranka kończy się indiańska sielanka. Wielki czas wracać do swoich. Zinio przyrzeka, że niebawem odwiedzi nas w Candido de Abreu wraz z Bastionem i kilku innymi ziomkami, z czego jestem bardzo rad. Potem uściski rąk, wiele zakłopotania i wychodzimy z domu Zinia. Indianie pozostają na miejscu, a nas idzie tylko trzech: Jolico, który przewiezie nas przez Ivahy, Pa-zio i ja. Podczas przeprawy przez rzekę milczymy. Słońce wzeszło ponad puszczę, od brzegu do brzegu przelatują pierwsze pary papug. Poranna świeżość powietrza napełnia nas upajającą wprost radością życia. Nigdzie tak nie urzekają poranki, jak w tropikach. Dobijamy do drugiego brzegu i wysiadamy. — Ate logo! Ate logo! Ate logo! W 11* 163 Podajemy sobie dłonie, rozchodzimy się. Jołico odbija od brzegu. Waham się. Nie idę za Paziem. Poranne słońce podkreśla cały urok drugiego brzegu. Bije stamtąd wielki, pociągający blask