Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Skóra zamrowiła i zdrętwiała, zmieniła się w kawałek gumy. Stara Sinsemilla przyglądała się jej czerwonookim, zmrużonookim, twardookim wzrokiem głodnej łasicy, obserwującej nieświadomego zagrożenia królika; Leilani odłożyła długopis i – doskonale świadoma zagrożenia – uniosła zdeformowaną dłoń, udając, że przygląda się jej w zamyśleniu. – Twoje śniegowe płatki są ładne, ale chciałabym mieć własny wzór. – Każde dziecko musi być buntownikiem, nawet mała Lani, nawet mała Panna Purytanka, co nie zje kawałka ponczowego ciasta, bo jeszcze by się zmieniła w bezdomną pijaczkę, kręci nosem na najbardziej niewinne przyjemności własnej matki, ale nawet mała Panna Zasadniczka musi być czasem buntowniczką, musi mieć własny wzór! Ale to dobrze, Lani, tak powinno być. Tylko głupie, nudne bachory chcą mieć takie same tatuaże jak ich mama. Ja też tego nie chcę. Psiakrew, zaraz potem zaczęłybyśmy się tak samo ubierać, tak samo czesać, chodzić na herbatki, piec ciasta na jakieś głupie kościelne jarmarki, i Preston musiałby nas szybko zastrzelić, żeby nas wybawić od tego żałosnego losu. O jaki wzór ci chodzi? Leilani, nadal przyglądająca się swojej dłoni, spróbowała naśladować akcenty i rytmikę napiętnowanej narkotykami wypowiedzi matki, by przekonać królową roju, że łączy je niezwykła więź, a przyszłość kryje wiele czułych godzin wspólnych samookaleczeń. – Nie wiem. Coś wyjątkowego, jak te wzory na skrzydłach gza, coś niesamowicie odlotowego, żeby wszystkim kopary zjechały, coś pięknego, lecz groźnego, strasznego, tak jak twoje zdjęcia rozjechanych zwierząt, coś, co mówi: „Odwalcie się, jestem mutantem i jestem z tego dumna”. Stara Sinsemilla, zaciekła jak łasica, z błyskami w oczach i grzmotem zaczajonym w głosie, zrobiła psychiczne salto mortale, uwięziła łasicę, schowała nadciągającą burzę za szczytami swego szaleństwa i zmieniła się w kociątko, rozbawione dziewczątko. – Tak! Pokaż palec światu, zanim świat cię uprzedzi, a w tym wypadku – ozdób palec! Może jednak odziedziczyłaś coś po mnie, słodka Leilani, może w twoich żyłach jednak płynie prawdziwa gęsta krew, choć już mi się wydawało, że to sama woda. Samochód pędził osiemdziesiątką, niebo nad Nevadą miało kolor spłowiałego błękitu, rozpalone do białości słońce opadało powoli jak młot ku kowadłu gór na zachodzie, tancerki hula kołysały biodrami w rytmie kół, a Leilani i jej matka pochyliły się nad stołem jak nastolatki plotkujące o chłopakach albo wymieniające się poradami na temat makijażu i mody, choć tak naprawdę krążyły wokół wzorów, mających ozdobić i tak już dziwną rękę. Sinsemilla upodobała sobie szczególnie pewien projekt, mający powstawać przez wiele lat: obsceniczne słowo wypisane pod różnymi kątami, pokrywające wszystkie palce, owijające girlandami dłoń, rozprzestrzeniające się w obraźliwych promieniach na śródręczu – Leilani znała to słowo, ponieważ nauczyła się szczegółowej budowy ręki, żeby lepiej zrozumieć swoją odmienność. Udając, że pomysł przemiany dłoni w żywy transparent z demonicznymi, występnymi hasłami wydaje się jej zabawny, Leilani podsunęła matce inne możliwości: wzory kwiatowe, liściaste, egipskie hieroglify, szeregi liczb, których magiczne znaczenie kryło się w podręcznikach numerologii... Po prawie czterdziestu minutach zgodziły się, że to wyjątkowe tworzywo, jakim stała się „potworna dłoń” Leilani (zgodnie z określeniem drogiej mater), nie może zostać zmarnowane. I choć byłoby strasznie fajnie od razu zacząć się nurzać w środku znieczulającym i bez dalszej zwłoki zabrać się do cięcia skalpelami i żyletkami, obie uznały, że wielka sztuka wymaga nie tylko bólu, ale i kontemplacji. Gdyby Richard Brautigan wymyślił i napisał „In Watermelon Sugar” jednego letniego popołudnia, książka byłaby tak prosta, że Sinsemilla pojęłaby jej przesłanie po pierwszym czytaniu i nie odkrywałaby tych cudownych tajemnic drogą tak wielu wysiłków. Przez parę dni będą teraz rozmyślać nad projektem i konsultować się w sprawie wzoru. Leilani nadała tej odmianie sztuki nazwę, biorzeźbiarstwo, mającą przyjemniejszy wydźwięk niż samookaleczenie. Artystka drzemiąca w starej Sinsemilli zadrżała z zachwytu na dźwięk tego awangardowego terminu. Niebezpieczeństwo poważnego sinsemillowego sztormu zostało zażegnane tak pomyślnie, że droga mater spakowała znowu przyrządy, nie wykorzystawszy skalpela ani na ręce Leilani, ani na śniegowym fryzie na swoim ramieniu. Na jakiś czas straciła rzeźnicki apetyt. Ale apetyt innego rodzaju przyciągnął ją do szuflady lodówki, z której wyjęła plastikową torbę pełną suszonych grzybków, raczej niezalecanych jako dodatek do sałatek. Zanim zainstalowali się na kempingu przy motelu z kasynem w Hawthorne, królowa matka zdołała już wydzielić z siebie halucynogenną mgiełkę. Mgiełka ta miała taką intensywność, że gdyby skupić ją w promień tak wąski, jak lasera z Gwiazdy Śmierci Dartha Vadera, zdołałaby zmienić Księżyc w parę. Sinsemilla legła na podłodze w salonie, spoglądając na uśmiechniętego boga słońca na suficie, łącząc się z tym do starczycielem ciepła i promieni, złocących fale na dalekich wyspach, i przemawiała do niego, to po angielsku, to znowu po hawąjsku. Oprócz kwestii mistycznych i duchowych, wśród tematów, które postanowiła przedyskutować z pulchnym bóstwem, znalazły się jej poglądy na temat najnowszych boys-bandów, rozważania, czyjej dzienna dawka selenu jest wystarczająca, przepisy na produkcję tofu, analiza fryzur, które będą najkorzystniej uwydatniać kształt jej twarzy, a także pytanie, czy Kubuś Puchatek z „Chatki Puchatka” nie był czasem potajemnym palaczem opium z wtórnym uzależnieniem od prozacu. O zachodzie słońca doktor Zagłada przeszedł nad swoją żoną, która nie zwróciłaby na niego uwagi, nawet gdyby przemaszerował po niej, i wyszedł po kolację dla całej trójki, zostawiwszy Leilani w towarzystwie mamroczącej, mruczącej, chichoczącej matki oraz zasilanych bateryjkami tancerek hula, w nieskończoność kołyszących biodrami. 54 Piątkowy wieczór w Twin Falls w Idaho nie różni się specjalnie od sobotniego, poniedziałkowego albo środowego wieczoru w Twin Falls w Idaho