Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Strumień krążył coraz szybciej, lżej, radośniej. Dała się mu ponieść, by dotrzeć do źródła stagnacji – esencji zła. Dotknęła go i rozpuściła swym płomieniem. Ciało Księcia odzyskało równowagę. Poczuła, jak wraca do zdrowia, a jednocześnie odrzucają i natychmiast wycofała się do własnego ciała. Otworzył oczy. Przez chwilę patrzył pusto, zaraz jednak zapaliła się w nich świadomość: był zaskoczony i baczny zarazem. Cofnęła się, wstrząśnięta swym darem. Simmitt przyglądał się jej. Pozostali także. Pomieszczenie rozświetlał złocisty blask lamp, jej magiczna poświata znikła. – Co...? – Phelan uniósł głowę, omiatając salę spojrzeniem. Położył rękę na żebrach, gdzie ugodził go sztylet. – To był Venner, mój lordzie... – Ta tak zwana lady... – Jedynie Paks mogła... – Cisza. – Głos Arcolina uciął wrzawę, przywracając porządek. – Cracolnya, Valichi: pilnujcie jej, nic więcej. Mój lordzie, Książę, wygląda na to, że twój kamerdyner był zdrajcą. Paks zabiła go. Nas zaczarował, unieruchamiając, choć usłyszeliśmy dosyć. Kessim nie żyje. A ona... – urwał i zerknął na Arvys. – Dźgnęła mnie – stwierdził spokojnie Phelan. – Pamiętam. Jakiś spór, potem mrok i ostrze w mym boku. – Przysiadł na brzegu stołu i przyjrzał się plamom krwi na skórze i ubraniu. – Ha. Ani śladu. Kto miał pod ręką miksturę? – Spojrzał na Visaniora i Simmitta. – To nie my, mój panie, Paksenarrion. – Nie tylko walczysz, ale i leczysz? – Phelan obrzucił wzrokiem Paksenarrion. Popatrzyła mu w oczy. – Mogę to robić za pozwoleniem Pana. Czasami. Spojrzał na Arvys i rysy mu stwardniały. – Ty – zaczął i urwał. – Ty... powiesz mi, dlaczego to zrobiłaś? Mówiłaś, że pragniesz dzielić moje nazwisko... więc czemu chciałaś mnie zabić? Milczała, dopóki Cracolnya nie poruszył się za nią. Jęknęła. – Ty... żałosny prostaku! Nazywasz się Księciem – nie taki tytuł powinieneś nosić. Chciałam mieć twe nazwisko tak długo, jak długo służyłoby to celom mojej pani. Lecz pewnego dnia i tak miałbyś nóż w sercu, co zresztą nadal cię czeka. Uniósł brwi. – Twoja pani? A kto to taki? Czyżby królowa gniewała się na mnie? Wybuchła chrapliwym, wymuszonym śmiechem. – Królowa! Co ty wiesz o królowych, kto nazywa śmiertelniczki królowymi? Kiedy poczujesz wokół siebie jej pajęczynę, jej truciznę, dopiero wtedy poznasz królową. Mówię o Pajęczycy Achryi, której mocy nikt nie sprosta. – A jednak żyję, a ty zostałaś uwięziona. Czy Venneristimon także był jej agentem? – Czemu miałabym ci odpowiadać? – Ponieważ twoja pani jest daleko, a ja blisko. Może wolałabyś lekką śmierć... – Zabijaj sobie, jak ci się podoba – odparła. – Cokolwiek zrobisz, moja pani pomści mnie i jego, skazując cię na niekończące się cierpienia. – Wątpię. – Książę omiótł wzrokiem walające się na podłodze rzeczy i podniósł mały sztylecik o wąskim ostrzu, krótszym od jego dłoni. – To twoje, prawda? Masz ochotę posmakować własnego wywaru? – Jak sobie życzysz. – Zwiotczała w uchwycie Cracolnyi, Paks i pozostali spojrzeli na nią z zaskoczeniem. Dziewczyna jęknęła, widząc, jak jasna twarz Arvys zmienia się, tracąc miękkie krągłości, spod których wychynęło coś o wiele starszego i groźniejszego. Okrzyki uprzedziły Cracolnyę, który wzmocnił chwyt. Wiła się, złocistorude włosy poszarzały, a krągłe kończyny powęźliły się i powykrzywiały. Walczyła, Valichi skoczył koledze na pomoc. Paks szukała na podłodze upuszczonego miecza. Podniosła go. Transformacja dobiegła końca – zamiast atrakcyjnej wdowy Cracolnya trzymał zasuszoną, muskularną wiedźmę. Przytknęła jej czubek miecza do gardła. – Mam tu coś, czego tak łatwo nie przełkniesz – oznajmiła. – Elfie ostrze. – Ty wiejska dziewucho! – Głos wiedźmy ścinał krew. – Ocaliłaś swoje cenne książątko, co? Tak? I doprowadzisz go do wyznaczonego mu końca. Myślisz, że podziękuje ci za to? Gdy będzie konał w łożu, które ty dla niego pościelisz? – Obróciła głowę, mało kto w komnacie nie spuścił wzroku pod jej jadowitym spojrzeniem. – Powiedz jej, Książę Phelanie, jak doszedłeś do swego tytułu. Powiedz, co przydarzyło się poprzedniej jasnowłosej dziewce, która dzierżyła ten miecz. – Jej głos stał się bardziej świdrujący. – A może ja powinnam? Powinnam powiedzieć jej, skąd thribandowie wiedzieli, którędy będzie jechała twoja żona i dzieci tego właśnie dnia? I kto zasugerował ścieżkę, przy której kwitły kwiatki? Nie dosięgnie go twój gniew, przepotężny Phelanie, lecz twoje dzieci nigdy już nie powrócą. – Wybuchła obrzydliwym śmiechem. – Ty, Książę Kieri Phelanie – nie, użyjmy pełnego imienia – Kieri Artfielu Phelanie, to ty przygarnąłeś tamtego kornika i uczyniłeś swym pupilem