Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

To nawet nie było to, co jej opowiadała Ellen, ten motyl u szczytów swego słonecznego lata - rozjaśniona jeszcze dodatkowym urokiem, jakiego jej przydawało owo pełne wdzięku i dobrej woli łaskawe scedowanie własnej młodości na następczynię, dziedziczkę krwi i płci, owo przeżywanie narzeczeństwa córki sprawiające, że każda matka może, jeżeli chce, stać się w osobie córki wychodzącej za mąż niejako oblubienicą. Ktoś obcy, słuchając Ellen, mógłby nieomal pomyśleć, że to małżeństwo, o którym, jak z dalszego rozwoju wypadków wynika, nawet nie było mowy pomiędzy młodą parą a rodzicami, już istotnie zostało zawarte. Ellen zupełnie nie mówiła o miłości Judith i Bona. Nie napomykała o tym ani jednym słówkiem. Miłość w odniesieniu do tych dwojga była dla niej tematem tak wyczerpanym, tak całkowicie nieaktualnym, jak byłaby na przykład sprawa dziewictwa jej córki, gdyby się już urodził pierwszy wnuk. Mówiła o Bonie w taki sposób, jakby to nie był człowiek, tylko trzy martwe przedmioty zawarte w jednym czy też może jeden przedmiot, dla którego ona ze swymi dziećmi gotowa jest znaleźć trzy jednocześnie zastosowania: a więc Bon mógł być strojem Judith takim jak amazonka czy suknia balowa, mógł być meblem, uświetniać, uzupełniać umeblowanie jej domu i pozycje towarzyską; i wreszcie mógł być podręcznikiem dobrego tonu, przykładem, wzorem doskonale ubranego, swobodnego światowca dla prowincjusza. Zdawało się, że Ellen ujęła w karby czas. Sama zadysponowała tymi minionymi latami, w ciągu których nie było żadnego miodowego miesiąca, żadnego urozmaicenia, i z których oto wyłoniło się pięć (teraz już pięć) twarzy, jak gdyby zastygłych w wiecznym, martwym rozkwicie, zawieszonych w próżni niby pięć portretów namalowanych wtedy, gdy te twarze wyglądały najładniej, i wyretuszowanych, oczyszczonych z wszelkich myśli i przeżyć - pięć portretów ludzi, co żyli tak dawno, że nawet pamięć o ich radościach i smutkach musiała opuścić deski tej sceny, na której niegdyś pysznie kroczyli, przybierali pozy, śmieli się i płakali. To właśnie podczas takiej paplaniny panna Rosa, nie słuchając Ellen, ujrzała obraz wyłaniający się już z pierwszego słowa, może z samego tylko imienia i nazwiska: Charles Bon. Ta istota, w wieku lat szesnastu skazana na staropanieństwo, siedziała w jasnym rozmigotanym promieniu złudy zupełnie tak, jakby po raz pierwszy w życiu będąc w jakimś kabarecie zobaczyła kolorową smugę reflektora wypełnioną nierzeczywistym połyskiem rozmigotanych pyłków, zobaczyła, jak ta smuga oświetla ją nagle, zatrzymuje się na niej przez chwilę, a potem przesuwa się dalej. Nie zazdrościła Judith. Nie roztkliwiała się też nad sobą kiedy tam siedziała i patrzyła na rozgadaną siostrę mrugającymi bez ustanku oczami, ubrana w którąś z tych pocerowanych, starych sukien (garderoba czasem podniszczona, ale najczęściej nowa, jaką od czasu do czasu dawała jej Ellen, była oczywiście zawsze jedwabna, a więc zgoła niepraktyczna), w jedną z tych szat, które ciotka uciekając z handlarzem koni i mułów pozostawiła po sobie może w nadziei, a może nawet z niezłomnym zamiarem nieubierania się już nigdy w nic podobnego. Otóż to, co odczuwała teraz panna Rosa, prawdopodobnie było tylko spokojną rozpaczą i ulgą w ostatecznej i zupełnej abnegacji, niejako pociechą: skoro już nie ona, dobrze, że właśnie Judith ma złożyć w ofierze swoją dotychczasową daremność, żeby wkroczyć w urzeczywistnioną czarowną baśń. Bo istotnie to brzmiało jak baśń, kiedy Ellen później mówiła o tym twojej babci; tylko że baśń napisana na scenkę jakiegoś modnego damskiego klubu i przez klub odegrana. Ale dla panny Rosy była to na pewno sprawa prawdziwa - nie tylko prawdopodobna, ale w pełni uzasadniona; stąd też ta jej uwaga, która znów wywołała u Ellen okrzyki nerwowego zdumienia (sama Ellen cytowała to później jako dziecięcy żart). „My na niego zasługujemy” - powiedziała panna Rosa. „Zasługujemy? Na niego? - Ellen na to, prawdopodobnie też już z głośnym piskiem. - Jasne, że na niego zasługujemy, jeżeli tak to chcesz ująć. Mam nadzieję, że jestem nawet pewna, że chodzi ci o to, że Coldfieldówny mają wszelkie dane po temu, żeby się odwzajemnić za największy nawet zaszczyt, jaki mógłby na nie spłynąć przez małżeństwo nawet z jak najbardziej wybitną osobistością!” Oczywiście nikt by nawet nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Przynajmniej panna Rosa, jak to można było wnosić z opowiadania Ellen, nie usiłowała dać żadnej odpowiedzi. Tylko odprowadziła Ellen do powozu, a potem zabrała się do przygotowywania drugiego prezentu ślubnego dla Judith, jaki ofiarować mogła. Bo sobie przypomniała, że oprócz tego pierwszego, właściwie odrzuconego, ma do ofiarowania jeszcze drugi, także przekazany jej w spadku przez ciotkę, która ostatecznie przez sam tylko fakt, że pewnej nocy wywędrowała oknem, nauczyła ją zarówno prowadzić gospodarstwo, jak i dopasowywać suknie na swoją figurę, chociaż to drugie, ta umiejętność szycia, rozwinęła się w pannie Rosie dopiero później (można by powiedzieć, na zasadzie echa), bo kiedy ciotka sobie poszła, panna Rosa była jeszcze za mała, żeby chodzić w tych porzuconych sukniach nawet po ich skróceniu. Więc teraz panna Rosa zabrała się potajemnie do szycia stroju mającego wchodzić w skład ślubnej wyprawy Judith. Materiał wzięła ze sklepu ojca. Nie zdołałaby go dostać gdziekolwiek indziej