Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Nie wahając się już dłużej Hennebeau ro- zesłał depesze na wszystkie strony: do prefekta w Lil- ie, do dowódcy korpusu w Douai, do żandarmerii w Marchiennes. Doznał ulgi — mógł zamknąć się teraz u siebie, kazał nawet powiedzieć, że dokucza mu reumatyzm. Całe popołudnie spędził w gabine- cie, nie wpuszczając nikogo, poprzestając jedynie na odczytywaniu napływających bez przerwy depesz i listów. Dzięki nim mógł śledzić z oddali marsz strajkujących z Madeleine do Crevecoeur, z Creve- coeur do Victoire, z Victoire do Gaston-Marie. Do- wiadywał się również o dezorientacji żandarmów i dragonów, którzy stale znajdowali się w przeciwnej stronie niż atakujący. Mogli sobie wszystko niszczyć i rżnąć się nawzajem, on ukrył z powrotem twarz w dłoniach i zagłębił się w milczeniu opustoszałego domu, przerywanym od czasu do czasu jedynie od- głosem przestawiania garnków przez kucharkę szy- kującą wieczorne przyjęcie. Dochodziła piąta i zmrok wypełniał już pokój, gdy pan Hennebeau poderwał się nagle słysząc jakiś hałas. Pomyślał, że to wraca tamtych dwoje. Ale hałas wzrastał, a w chwili gdy dyrektor zbliżał się do okna, rozległ się straszliwy okrzyk: — Chleba! Chleba! Chleba! Byli to strajkujący, którzy brali w swe posia- danie Montsou, gdy tymczasem żandarmi w przeko- naniu, że atakują oni le Voreux, pędzili w tamtą stronę, by obsadzić kopalnię. W odległości dwu kilometrów od pierwszych do- mów Montsou, niedaleko od miejsca, w którym szosa krzyżuje się z drogą do Vandame, pani Hennebeau i jej towarzyszki miały możność przyjrzeć się straj- kującym. Dzień w Marchiennes upłynął im bar- dzo przyjemnie. Po śniadaniu zwiedzono warsztaty i pobliską hutę szkła. Wracali w przejrzystym zmro- ku pogodnego zimowego dnia. Dostrzegłszy opodal drogi niedużą fermę Cecylka zaproponowała kapryś- nie, aby napić się po filiżance mleka. Panie wysiadły z powozu, Negrel szarmancko zeskoczył z konia. Wieśniaczka zmieszana przybyciem tak eleganckich państwa chciała nakryć stół obrusem, lecz Łucja i Janka pragnęły zobaczyć, jak doi się krowy, i całe towarzystwo z filiżankami w rękach udało si(; do obory, ze śmiechem grzęznąc w miękkie,) podściółce. , Pani Hennebeau z wyrazem macierzyńskiej pobła- żliwości piła brzeżkiem warg, gdy nagle zaniepokoił ją jakiś dziwny hałas dobiegający z zewnątrz. — Co to takiego? Obora zbudowana przy samej drodze miała szero- kie wrota, gdyż służyła jednocześnie jako stodoła. Panienki wy-dnęły głowy i zdziwiły się widząc, jak od strony Vandame nadpływa jakaś czarna fala, tłum wznoszący gniewne okrzyki. — Psiakość! — mruknął Negrel, który również wy- szedł. — Czyżby nasi krzykacze rozzłościli się na do- bre? — To pewnie znowu górnicy — powiedziała wieś- niaczka. — Już drugi raz tędy idą. Widocznie coś się złego ch.iejc, opanowali całą okolicę. Wymawiała każde słowo z rozwagą i badała, jakie /wrażenie wywrze ono na gościach. Widząc ich prze- rażenie, dodała szybko: — Och, łajdaki! Och, łajdaki! Negrel widząc, że za późno jest wsiąść z powrotem do powozu i umknąć do Montsou, kazał woźnicy szybko wjechać na podwórze i ukryć powóz za szopą. Uwiązał za nią swego konia, którego dot;' i trzymał za uzdę jakiś chłopiec. Wróciwszy Negrei nastał cio- tkę i panny przerażone, gotowe iść za wieśniaczką, która zaproponowała, że schroni je u siebie. Ale mło- dy człowiek był zdania, że w stodole jest bezpiecz- niej, na pewno nikt nie będzie ich tu szukał w sianie. Wrota nie domykały się co prawda, a przez szpary w spróchniałych deskach widać 'fyło drogę. — Odwagi! — rzekł Negrel. — Drogo sprzedamy nasze życie. Żart ten zwiększył, jeszcze przerażenie kobiet. Wrzawa przybierała na sile, pusią jeszcze drogą zda- wały się dąć gwałtowne podmuchy wiatru zwiastu- jące burzę. — Nie, nie, nie chcę na to patrzyć! — powiedziała Cecylka; odeszła i wtuliła się w siano. Pani Hennebeau, bardzo blada, ogarnięta gniewem na tych ludzi, którzy psuli jej rozrywkę, trzymała się nieco w tyle i z ukosa spoglądała na wrota sto- doły z wyrazem wstrętu. Łucja i Janka, drżące co prawda z lęku, nie odstępowały jednak od drzwi i wyglądały przez szpary, aby nie stracić nic z wi- dowiska. Hurkot grzmotu przybliżał się, ziemia zadrżała; pierwszy biegł Janek dmąc w trąbkę. — Czy ma pani sole? Bo zapach naszego ludu... — szepnął Negrel, który mimo swych republikańskich przekonań lubił żartować z hołoty będąc w towa- rzystwie pań. Ale jego dowcip zniknął w huraganie krzyków i gestów. Ukazały się kobiety, około tysiąca kobiet z rozwianymi włosami, w łachmanach, przez które przeglądały nagie kształty samic wyniszczonych pło- dzeniem głodomorów. Niektóre trzymały na rękach dzieci, podnosiły je w górę, potrząsały nimi jak sztan- darem żałoby i zemsty. Inne, młodsze, o nabrzmiałych piersiach, wymachiwały wojowniczo kijami, a ohyd- ne staruchy krzyczały tak głośno, że wydawało się, iż żyły na ich wychudłych szyjach pękną za chwilę. Następnie pojawili się mężczyźni, dwa tysiące sza- leńców; pomocnicy, rębacze, mechanicy, tłum tak zwarty i jednolity, że nie odróżniało się ani wyblak- łych spodni, ani podartych wełnianych koszulek sto- pionych w jedną bezbarwną całość. Oczy im płonęły, widać było tylko czarne otwory ust śpiewających Marsyliankę, której strofy ginęły w niesamowitym ryku, przy wtórze dudnienia sabotów po stwardnia- łej ziemi. Ponad głowami pośród żelaznych drągów mignęła siekiera wzniesiona do góry: ta jedyna sie- kiera będąca jakby sztandarem całej bandy, przypo- minała na jasnym tle nieba ostry profil noża gilo- tyny. . — Co za straszne twarze! — wyjąkała pani Hen- nebeau. — Niech mnie diabli wezmą, jeżeli poznaję chociaż jednego z nich! — syknął Negrel przez zęby