Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

.. Oczywiście, pomijając rozmaite śmieszne chryje... Nie, właśnie nie pomijając niczego, niczegusieńko! W tym coś jest, ale co? Przywidzenie? Symbol, wyraz? Co by tu dojrzał swoimi oczami Wyspiański? Gdzie się podziały szczytne polskie przesubtelności: Załamania i tęsknojęki? Gdzie ponury log narodu, wzdychający basem jak z grobu? Gdzie tu teraz jaki Chochoł? Diabli go wzięli na wieki wieczne. Te chłopy są pewne swojego - zanadto pewne. Cała ziemia będzie ich, o to są zupełnie spokojni, gdyż wiedzą doskonale to, co widzi każdy, że szlachty już nie ma. Trawa porosła na gruzach jej wielkich dziejów, zapomniano o jej zasługach i zbrodniach. A ziemi nie utrzyma w łapach dzisiejsze paskarskie tak zwane ziemiaństwo. Te chłopy obchodzą się z młodą Polską trochę zbyt obcesowo, bez żadnych ceremonij, bez obowiązujących namaszczonych frazesów, bez tradycyjnej łzawej obłudy, bez której przecie nijako i niemiło. Okropnie się rozpychają tymi łokciami, twardymi jak sęki. Prą prosto do celu i nie ślizgają się jak kozy na lodzie po wielkich posadzkach stolicy na swoich podkutych obcasach. Nie byle co im zaimponuje. Nie śpieszą się zakładać na szyję krawatów, ale ich chłopaki już nieźle zarywają i shimmy, i tango, na co Marek patrzał z czymś w rodzaju zgrozy, jak gdyby świat stawał do góry nogami. A czemuż to nie? Te chłopaki naprawdę będą rządzić w Polsce i już to naprzód wiedzą. Za późno na "chadzanie do ludu"; ta dziejowa misja jest absolutnie umorzona. Nie ma komu iść, nie ma z czym - no, do kogo wreszcie. W zeszłym roku, kiedy wydawało się, że Chochoł już poczyna swoją nutę za straszliwą kulisą wydarzeń, nie zamajaczało nikomu straszliwe widmo Szeli - Branickiego. Nie te czasy. Samo życie, jego dzień każdy przeżera w Polsce starzyznę i jej zatęchłe smrody. I choćby się sprzysięgły wszystkie wywłoki niewoli, nie poradzą temu ani ich gazety, ani ich pieniądze, ani ich wybory, ani ich zamachy. Cały ich gwałt to jeno sancta simplicitas, święta bezczelność pokolenia skazanego na bezpotomne wymarcie. Wpatrzył się w coś Marek, zapamiętał się. Zanurzył się, jak w głębię, w tajemnicę swego czasu, w zagadkę tego oto dnia, którego godziny z wolna przepływają i odchodzą. Czymże było to, co już widział i przeżył aż do tej chwili? Wszystko pamiętał a nic o tym nie wie. - Ktoś się domagał od niego odpowiedzi krótko i jasno, bez nadzwyczajnych mądrych wykręcań i wykrętów - ot tak, w trzech słowach. Natarczywie zachciało mu się dociec o tym słowa prawdy. O sobie i o świecie. O sobie i o Polsce. Nie umiał rozmyślać poważnie, jeno przemykało się błyskawicznie mnóstwo obrazów, nieprzebrane, bezładne bogactwo pamięci. Przybiegały nie w porę, nie pilnowały swojej kolei, prześcigały się, zawadzały o siebie, piętrzyły się, wreszcie otoczyły go rojem. Wszystkie były obecne, a nigdzie nie mógł dostrzec jednego jedynego siebie. Wszędzie był inny, z dnia na dzień nie ten sam. Kiedyś, kiedyś zabrało go coś i poniosło, a nie pytało, czego by chciał, jak by sobie chciał. Może każdy tak żyje? Bronił ulubionej ułudy, że to jego los prowadzi go przez jakieś nieuniknione, a na tymczasem nijakie jeszcze lata. Aż pewnego dnia... Ach, już był taki dzień! Urwało się myślenie, zatarła się cała wiedza pamięci, jeden jedyny obraz jak klin zaciął się w mózgu. Spod falistych brwi, spod powiek spojrzenie jakby niepatrzące, kose, unikające. Oczy przepastne i złe. Kłamią wręcz nieprzeniknione, nie odsłonią niczego, co się tai w samej głębinie na dnie tej przepaści migotliwej i zmiennej. W roztopionym złocie przebłysną zatajone kropelki turkusów - samo okrucieństwo! Nagie zło, bez celu, dla samej zemsty, na przekór wszystkiemu, bezwzględne, nieprzejednane! Upór zawzięty w swoim szaleństwie - na zawsze! Na zawsze. Podstępne, ciągle czuwające, wciąż zatajone gdzieś w pobliżu spadło nań opętanie. Choć wiedział o nim zawsze, za każdym razem spadało znienacka. Za każdym nawrotem było mocniejsze. Chwyciło go w kleszcze na ogrodzonym pastewniku, gdzie młodzież wiejska, nie mogąc już wymyśleć nic lepszego, zabawiała się w igrzyska olimpijskie, w mocowanie i w zawody za nagrodami w postaci dwóch rasowych jałóweczek i obiecującego byczka, które to dary asygnował dziedzic oblubieniec, nieprzebrany w szaleństwie hojności. Młoda żona natychmiast kazała zagnać tę jałowiznę do obory i wymyślała chłopakom, że śmią wyzyskiwać pijanego dziedzica. Kuba rozpłakał się i mocno ujął brata pod ramię dla pomocy. Marek wyszarpnął mu się ze wstrętem i poszedł do stajni, osiodłał sobie "Komisarza" i pojechał w pole. Tęgi koń stepowy poniósł go potężnym rytmem spokojnego kłusa, którego koń nabywa tylko na wojnie