Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Poklepała dłonią w rękawiczce atłasową skórę karku Soda, który obracał łeb i wyginał szyję, odmu- chując ją ciepłym oddechem, i próbował to tu, to tam chwycić coś wargami, aż wreszcie zajął się jej nagolennikami, zgrzytając po nich potężnymi zębiskami. Zagadała do niego: — No dobrze, ty głupku. Lubisz ludzi, co? W takim razie dlaczego, do jasnej cholery, nie potra- fisz żyć w zgodzie z innymi końmi? Zobaczysz, że pewnego pięknego dnia zrobią z ciebie gulasz. Stój spokojnie! Coś ciężkiego walnęło ją dźwięcznie pomiędzy łopatkami, wcis- kając metalowe płytki w brygantynę. Zaklęła i w tym samym momen- cie na ziemię spadła strzała. Samym tylko naciskiem kolan zawróciła siwka. Na szczycie wid- niejącego przed nią zbocza stał szereg lekkich wierzchowców z jeźdź- cami w czarnych barwach. Konni łucznicy. — Stop! — ryknęła w stronę Henriego Branta, widząc, że kwater- mistrz wrzeszczy na grupę woźniców i żołnierzy, domagając się, żeby ciągnąc i pchając pojazdy na wielkich kołach, uformowali z nich obo- zowy mur obronny. — Zapomnij o tym. Mamy tu nad głową całą pie- przoną armię! Zabierzcie, co się da, na jucznych zwierzętach, a resztę zostawiamy. Pogalopowała ku miejscu u podstawy zbocza, w którym Anselm sfor- mował długą linię rycerzy, mającą na obu skrzydłach wsparcie w postaci dowodzonych przez Jana-Jacoba i Pietera konnych łuczników. Z całej siły naciskała kolanami boki Soda, żałując, że nie ma pod sobą Godluca. „Pieprzony Fernando! »Nie bierzcie najlepszych bojo- wych koni, bo wyruszamy na pokojowąmisję!«". I że nie ma w prawej dłoni tego swojego cholernego mieczyka, bo nie pamiętała już, kiedy ostatnio go wydobywała z pochwy. Na domiar złego jej dłoni chroniły tylko zwykłe skórzane rękawiczki dojazdy: żołądek jej się skurczył na myśl o tym, jak żałosna to ochrona przed ciosami mieczów lub toporów. Przelotnym spojrzeniem odnotowała pędzący co koń wyskoczy tuzin młodych germańskich rycerzy, którzy mieli nadzieję odnaleźć swoje beztrosko pozostawione na trakcie i teraz przykryte grubą warstwą ku- rzu skórzane zabezpieczenia. Nie poświęcając im więcej uwagi, przega- lopowała przez obronną linię rycerzy, aby ze skrzydła przyjrzeć się sy- tuacji na wybrzeżu. 196 Grupki żołnierzy, skupione wokół czarnych proporców, wspinały się po skalistym zboczu ku miejscu, z którego ich obserwowała. Ostrza ich broni połyskiwały w promieniach słońca. Na oko nie mniej niż dwa tysiące włóczni. Pogalopowała z powrotem ku sztandarowi Lazurowego Lwa. Zna- lazła tam Rickarda z jej osobistym proporcem. Następnie pocwało- wała do Roberta Anselma, krzycząc: — Trzy kilometry z tyłu są drzewa! Henri, wszyscy ludzie z tabo- rów mają przejechać przez ślady kopyt ich koni, załadować na juki, co się da i spieprzać. Kiedy kilometr za nami dotrzecie do zakrętu, zjedź- cie z traktu i kierujcie się na wzgórza. My będziemy wam osłaniać tyłki. Obróciła Sodem w miejscu, na samych tylko zadnich nogach, wy- jechała przed front uformowanej linii i ustawiła się twarzą do swoich żołnierzy. Przebiegła po nich spojrzeniem od skrzydła do skrzydła: w centrum około stu pancernych rycerzy, po bokach stu innych, uzbro- jonych w łuki. — Zawsze mówiłam, że takie sukinsyny jak wy, zrobiłyby wszyst- ko dla wina, dziwek i piosenki. No więc tym razem wasze wino udało się w kierunku tych tam drzew! Za minutę ruszymy jego śladem. Po pierwsze damy tym bękartom z Południa wystarczająco ciężką lekcję walki, żeby potem nie ośmielili się próbować nas ścigać. Robiliśmy to I w przeszłości i teraz zrobimy jeszcze raz! Dwieście szorstkich głosów ryknęło: „Asza!". — Łucznicy, cel będzie tam, na szczytowej grani — ruszać dupy! Pamiętajcie: nie wycofujemy się, dopóki sztandar nie zacznie się wy- cofywać. Ale kiedy już zaczniemy się cofać, to wszyscy! Gdyby się okazało, że są aż tak głupi, żeby jednak wpaść za nami między drzewa, to dostaną wszystko, na co zasługują. Dobra, nadchodzą! Euen Huw ryknął: — Napinaj! Zwalniaj! Powietrze przeciął cienki świst pojedynczej strzały, której śladem poleciało dwieście innych. Asza zobaczyła, jak jeździec w wizygoc- kich barwach, zaledwie ukazał się na szczycie wzniesienia, wzniósł ręce w powietrze i zwalił się na ziemię, trafiony tuż poniżej serca. Tłum biegnących za nim włóczników zawrócił i odbiegł. Ryk Anselma: 197 — Trzymać linię! Asza, która przesunęła się w stronę skrzydła, zobaczyła, że naciera więcej konnych Wizygotów z niewielkimi łukami w rękach. Mruknęła do siebie: — Około sześćdziesięciu ludzi, którzy potrafią posyłać strzały z grzbietu galopującego konia. Jeśli ustawiają się w szyku, ślij przeciwko nim rycerzy. Jeśli ru- szają do szarży, wycofuj się. — Aha — mruknęła w zamyśleniu, po czym dała sygnał chorążemu Lazurowego Lwa, żeby się cofnął. Następnie dała znak kolumnie, aby szła pod górę. Pół godziny marszowym krokiem. Nie spuszczała wzro- ku z jezdnych łuczników, którzy jednak nie ruszyli do ataku. „To mi się nie podoba. Zupełnie mi się to nie podoba". Podjechał do niej Robert Anselm. — To coś dziwnego. Patrzyli przez chwilę na swoich lekkozbrojnych konnych, którzy przejeżdżali obok nich, podążając w górę pochyłości. — Spodziewałem się, że te psie syny rzucą się na nas. — Mamy nad nimi przewagę liczebną. Porąbalibyśmy ich na siecz- kę. — Nigdy przedtem atakując, nie zatrzymywali oddziałów złożo- nych z wizygockich niewolników — zauważył Robert. — To pozba- wiona jakiejkolwiek dyscypliny rzeka gówna