Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.
Zgromadziłem całą energię gniewu, lęku, który odezwał się znowu, bólu głowy, niepokoju w żołądku i rzuciłem to wszystko w zaklęcie: Segui votro testatum. Pęd energii skupił się w moich nozdrzach i musiałem kichnąć kilka razy z rzędu. Potem dotarł do mnie silny zapach wody kolońskiej bandziora. Wstałem, otworzyłem krąg, ścierając stopą kredę i wyszedłem na zewnątrz. Pomału zacząłem się obracać. Zapach bandziora napływał najsilniej z południowego zachodu, gdzie leżą bogate podmiejskie dzielnice Chicago. Znów się roześmiałem. Miałem sukinsyna. Mogłem pójść jego śladem do Marconego czy do kogokolwiek innego, dla kogo pracował, ale musiałem zrobić to teraz. Krwi było za mało, żeby dało się osiągnąć długotrwały efekt. – Hej, koleś! – taksówkarz wystawił głowę przez okno i patrzył na mnie groźnie. Silnik chodził na wolnych obrotach. Koniec cygaretki jarzył się pomarańczowo. Patrzyłem na niego przez chwilę. – O co chodzi? Taksówkarz zmarszczył brwi. – Głuchy jesteś? Czy ktoś wzywał taksówkę? Uśmiechnąłem się szeroko do niego, wciąż rozgniewany, wciąż lekko oszołomiony, wciąż gotów wybić zęby bandziorowi i temu z cienia. – Ja wzywałem. Dlaczego trafiają mi się same świry? Wsiadaj – burknął. Wsiadłem, zatrzaskując za sobą drzwi. Kierowca obrzucił mnie podejrzliwym wzrokiem we wstecznym lusterku i spytał: – Dokąd? – W dwa miejsca – powiedziałem i podałem mu swój adres. Rozsiadłem się, odruchowo kierując głowę w kierunku południowo-zachodnim, tam gdzie znajdował się ktoś, kto chciał mnie zabić. – To jedno – nie ustępował taksówkarz – a drugie? Przymrużyłem oczy. Ze swojego mieszkania chciałem zabrać kilka rzeczy: moje talizmany, różdżkę, kij będący fetyszem. Potem miałem zamiar odbyć poważną rozmowę z jednym z największych gangsterów Chicago. – Powiem, kiedy dojedziemy. Rozdział 17 Wylądowaliśmy na przedmieściach Chicago, przed klubem Pierwsza Liga, którego właścicielem był Marcone. Był to zatłoczony lokal, w którym bywa głównie studencka młodzież, licznie występująca w tej części miasta. Nawet o wpół do drugiej w nocy klub był wciąż całkiem pełen, choć mieścił się z dala od ulicy, w wąskim zaułku. Był to jedyny lokal czynny o tej porze, jedyne oświetlone okna w zasięgu wzroku. – Stuknięty – mruknął taksówkarz, odjeżdżając, a ja nie mogłem się z nim nie zgodzić. Pokierowałem go tu krętą drogą, jaką dosłownie wskazywał mi nos, podążając za śladem Gimpy’ego. Zaklęcie zaczęło słabnąć prawie w tym samym momencie, kiedy je rzuciłem – przy tak małej ilości krwi nie mogło być trwalsze, ale wygasło dopiero pod Pierwszą Ligą, pozwalając mi jeszcze rozpoznać na parkingu samochód bandziora. Przeszedłem pod oknami i rzeczywiście, w dużej, okrągłej loży w głębi sali dostrzegłem Johnny’ego Marconego, pana Hendricksa o byczym karku, mojego bandziora i jego kolegę, jak siedzieli pogrążeni w rozmowie. Zanurkowałem szybko, by zniknąć z pola widzenia, zanim któryś z nich mnie zauważy. Potem przeszedłem się w kierunku parkingu, żeby rozważyć, co tak naprawdę mam do dyspozycji. Bransolety na obu nadgarstkach, pierścień, różdżkę, kij. Myślałem o wszystkich subtelnych i przebiegłych metodach, dzięki którym mógłbym przeważyć szalę na swoją korzyść: sprytne fatamorgany, odpowiednia przerwa w dopływie elektryczności czy wody, nagła inwazja szczurów albo karaluchów. Mogłem dokonać każdej z tych rzeczy. Niewielu z tych, którzy zajmują się magią, jest tak uniwersalnych, a jeszcze mniej ma dość doświadczenia i praktyki, jakiej wymaga stosowanie takich zaklęć od ręki. Potrząsnąłem głową, zirytowany. Nie miałem czasu bawić się w subtelności. A więc trzeba skupić się na sile talizmanów. Nadać moc pierścieniowi. Zaczerpnąłem moc zarówno z kija, jak i z różdżki: chłodną siłę drewna i wrzący gniew ognia. Podszedłem do drzwi Pierwszej Ligi i wysadziłem je z zawiasów. Wysadziłem je raczej na zewnątrz niż do środka, jako że kawałki drewna leciały w moją stronę, odbijając się od tarczy powietrza, jaką trzymałem przed sobą, podczas gdy inne przelatywały obok mnie, w kierunku parkingu. Miało to tę dobrą stronę, że nikt z Bogu ducha winnych gości nie doznał obrażeń. Jak już robić pierwsze wrażenie, to na całego. Kiedy drzwi zostały sforsowane, skierowałem różdżkę do wnętrza i wypowiedziałem rozkaz. Szafa grająca walnęła o ścianę, jakby trafiona kulą armatnią i stopiła się w brejowatą kałużę ciekłego plastiku. Muzyka zawyła z głośników i zaraz umilkła. Wchodząc do środka, uwolniłem z pierścienia powstrzymywaną w nim falę energii. Począwszy od drzwi, w całej sali stopniowo zaczęły eksplodować żarówki z ostrym odgłosem detonacji. Wokół sypało się potłuczone szkło i kawałki żarzących się włókien. Goście przy barze i przy drewnianych stołach rozstawionych w całym pomieszczeniu zareagowali tak, jak zwykli reagować ludzie w podobnych sytuacjach. Zaczęli wrzeszczeć i krzyczeć, zrywali się na równe nogi lub nurkowali pod stoły w ogólnym zamieszaniu. Kilku rzuciło się do drzwi przeciwpożarowych na zapleczu. Po chwili zamętu zapadła nagła i głęboka cisza. Wszyscy zamarli, wpatrując się w wejście – wpatrywali się we mnie. Przy stole w głębi Johnny Marcone przyglądał się pustej framudze beznamiętnym spojrzeniem swych oczu w kolorze pieniędzy. Wcale się teraz nie uśmiechał. Siedzący obok pan Hendricks patrzył na mnie chmurnie, a jego zrośnięte brwi opuszczone były tak nisko, że nie dałoby się postraszyć go nawet oślepieniem. Spike miał pobladłą twarz i zaciśnięte usta. Gimpy, ten mój, gapił się na mnie z wyrazem absolutnego przerażenia. Żaden z nich nie poruszył się ani nie wydał jakiegokolwiek dźwięku. Przypuszczam, że ujrzenie maga w całej okazałości może tak działać na ludzi. – Świnko, świnko, wpuść mnie – powiedziałem w ciszy. Oparłem kij na podłodze i skierowałem zmrużone oczy na Marconego. – Chciałbym z panem chwilę porozmawiać, John. Marcone przyglądał mi się przez chwilę, po czym kąciki jego ust lekko uniosły się w górę. – Ma pan szczególny sposób perswazji, panie Dresden. Podniósł się i nie spuszczając ze mnie wzroku, przemówił głośno do sali. Musiał być wściekły, ale ukrywał to pod lodowatą maską. – Proszę państwa, Pierwsza Liga z oczywistych powodów musi dziś zostać zamknięta wcześniej. Proszę spokojnie skierować się do najbliższego wyjścia i nie martwić się o rachunki
-
WÄ…tki
- Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.
- Pułkownik Cathcart nie był w stanie ocenić, ile zyskał czy stracił na tej cholernej strzelnicy, i żałował, że nie ma przy nim pułkownika Korna, który mógłby ocenić dla niego...
- Definicja typu wskaźnikowego ma następującą postać: nazwa-typu-wskaźnikowego=~nazwa-typu-wskazywanego Dla przykładu zdefiniujmy typ wskaźnikowy WskCalk,...
- Po chwili mBody, kobiecy gBos przemówiB do niego dobr ruszczyzn, chyba z moskiewskim akcentem, cho Ryszard nie uwa|aB si za eksperta w dziedzinie wymowy i regionalizmów: Przepraszam, czy zechciaBby pan powtórzy swoje nazwisko? Ryszard zastosowaB si do pro[by
- Powoli wracali do stajni, w której trzymano tylko konie Calhenny’ego, a później Morris szedł do swojego wielkiego domu, a Beau do swojej chaty, gdzie czekała na niego...
- Za każdym razem, gdy Cymmerianin spotykał grupę, ogromny samiec patrzył na niego groźnie spod ciężkich brwi, dopóki jego rodzina nie zniknęła w krzakach, a potem odwracał się i...
- Nazwa pochodziła od „ryku"; przed każdą serią wybuchów słychać było sześć (?) ryków, sześć złowieszczych jak gdyby nakręceń jakiejś maszynerii, po chwili następowały wybuchy...
- W zakres subiektywnej oceny jakości życia może wchodzić percepcja możliwości kontaktu z otoczeniem i korzystania z niego, ocena szans rozwoju osobistego, poczucie własnej...
- 126 Na widok wielkiego wojska stojącego na lądzie zatrzymał okręt i przypuszczając, co było prawdą, że tam się i król znajduje, posłał do niego swych ludzi, którzy mieli...
- Z punktu widzenia składu etnicznego wydaje się, że można ustalić następującą regułę (napisałam: "wydaje się", gdyż jest to sprawa sporna, wrócę do niej nieco dalej, por...
- Poza tym miał nadzieję, że - skoro tylko dotrze do Indii Zachodnich - przyłączą się do niego dawni doradcy ojca, ludzie potężni i wpływowi...