Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Kiedy dotarli na krawędź rzadkiego zagajnika, Kly ściągnął wodze. - Koniec trasy. Cordelia zaniosła śpiącego Gregora do niewielkiej chaty, wymacała drogę do łóżka i złożyła na nim chłopca. Kiedy nakryła go kocami, młody cesarz jęknął przez sen. Przez chwilę kołysała się, otępiała. Wreszcie, w ostatnim przebłysku świadomości, zrzuciła kapcie i opadła na łóżko obok niego. Stopy chłopca były lodowato zimne; przypominały w dotyku trupa. Ogrzała je własnym ciałem i stopniowo dreszcze, wstrząsające ciałem Gregora, ustąpiły. Chłopiec pogrążył się w głębokim śnie. Jak przez mgłę dostrzegła, że Kly, a może Bothari - któryś z nich rozpalił ogień na kominku. Biedny Bothari, był na nogach dokładnie tak samo długo jak ona. W czysto wojskowym sensie mogła go nazwać swoim człowiekiem. Powinna dopilnować, żeby coś zjadł, opatrzył stopy, przespał się... powinna, powinna... powinna... *** Cordelia ocknęła się nagle, czując obok siebie jakiś ruch. Jednak był to tylko Gregor, który usiadł na łóżku i tarł dłońmi podkrążone oczy. Przez dwa brudne okna po obu stronach drewnianych drzwi wlewały się potoki światła. Szopa, czy raczej chata - dwie ściany zostały zbite z nieociosanych pni - składała się z jednego tylko pomieszczenia. Na szarym kamiennym kominku żarzyły się węgle. Na ruszcie ustawiono kociołek i garnek z pokrywką. Cordelia ponownie uświadomiła sobie, że tutaj drewno było oznaką biedy, a nie bogactwa. Wczoraj musieli minąć miliony drzew. Usiadła i zachłysnęła się z bólu; w jej mięśniach najwyraźniej nagromadziły się ogromne zapasy kwasu mlekowego. Powoli wyprostowała nogi. Łóżko zbudowane było z drewnianej ramy, na której rozpięto mocną siatkę i ułożono najpierw słomiany, a potem puchowy materac. Przynajmniej oboje z Gregorem rozgrzali się tej nocy. W pomieszczeniu unosił się zapach kurzu, zmieszany z przyjemną wonią dymu z płonącego drewna. Na werandzie na zewnątrz rozległy się ciężkie kroki i Cordelia, ogarnięta nagłą paniką, złapała rękę chłopca. Nie miała gdzie uciec, zaś czarny żelazny pogrzebacz niewiele by zdziałał przeciwko paralizatorowi bądź porażaczowi nerwowemu; po sekundzie odetchnęła jednak, bowiem w drzwiach stanął Bothari. Wsunął się do środka, przynosząc ze sobą powiew świeżego powietrza. Sądząc z rozmiaru okrywającej go prostej brązowej kurtki, musiał pożyczyć ją od Klya; z rozpiętych mankietów wystawały kościste nadgarstki. Sierżant z łatwością mógł uchodzić za mieszkańca wzgórz, póki się nie odezwał. Wtedy natychmiast zdradzał go miejski akcent. Pozdrowił ich skinieniem głowy. - Milady. Wasza wysokość. - Ukląkł przy kominku, zajrzał do garnka, sprawdził temperaturę kociołka przesuwając nad nim jedną z wielkich dłoni. - Jest tu kasza i syrop - stwierdził. - Gorąca woda, herbata ziołowa, suszone owoce. Niestety, nie mamy masła. - Co się dzieje? - Cordelia potrząsnęła głową, odganiając resztki snu. Spuściła nogi na ziemię, zamierzając zaatakować naczynie z herbatą. - Niewiele. Major przez jakiś czas pozwolił swemu koniowi odpoczywać, po czym odjechał przed świtem, aby nie wzbudzać podejrzeń. Od tego czasu panuje spokój. - Przespałeś się choć trochę? - Parę godzin. Herbata musiała zaczekać, póki Cordelia nie odeskortowała cesarza na zewnątrz do wygódki Klya. Gregor zmarszczył nos i zmierzył nerwowym wzrokiem dziurę w desce, przystosowaną do rozmiarów dorosłego mężczyzny. Po powrocie na werandę Cordelia pomogła mu umyć buzię i ręce w pogiętej metalowej miednicy. Kiedy wreszcie sama wytarła twarz, po raz pierwszy rozejrzała się dokładniej. Widok zapierał dech w piersiach. W dole rozciągała się połowa okręgu Vorkosiganów: brązowe wzgórza otoczone zielonożółtymi równinami. - Czy to nasze jezioro? - wskazała głową srebrzystą plamkę na horyzoncie. - Chyba tak - odparł Bothari mrużąc oczy. Tak daleko, kiedy szło się pieszo. Tak okropnie blisko lotniakiem... Cóż, przynajmniej nikt nie zdoła zbliżyć się tu niepostrzeżenie. Gorąca kaszka z syropem, podana na pękniętym białym talerzu, smakowała wspaniale