Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Szczerze mówiąc, z przyjemnością by się tu więcej nie pojawiał. Do informacji podszedł za pięć dziesiąta, ale Wizytor już czekał. Kirył zatrzymał się, patrząc na swojego sobowtóra. to on jest wszystkiemu winien... Dziwne, ale Wizytora jakby coś łączyło z tą ogromną zimną salą. Akurat — ny, sympatyczny chłopiec o czujnym, uważnym spojrzeniu. Swój pośród obcych. A przy tym... ludzie omijali go, jakby jakaś siła utrzymywała ich w pewnej odległości. — Kirył... Wizytor podszedł do niego i Kirył poczuł tę obcość, tę niewidoczną barierę, która narzucała dystans pomiędzy przybyszem i ludźmi. — Kirył, mnie też jest źle. Wziął go za rękę i zajrzał w oczy. — Wierzysz? Wierzy — nie wierzy... — Tak. — A ty jak... normalnie? — A ty? Gdzie nocowałeś? — W Domodiedowie. Na lotnisku. — Wizytor uśmiechnął się. — Omal mnie mendy nie złapały w środku nocy. Potem dwie godziny na Dworcu Paweleckim. Potem na Kijowskim. Jak metro puścili. — Po co? — Ruch. Wyczuwamy się nawzajem we śnie. Jeśli ktoś miota się z miejsca na miejsce, trudniej go wyśledzić. — No, ja się nie miotałem! — Wybacz. Nie pomyślałem o tym, Kirył. Słowo honoru — Wizytor zamilkł. — Przestraszyłem się. Chodź, siądziemy gdzieś. Kirył zerknął na ogrodzoną barierką poczekalnię. — Trzeba będzie pokazać bilety... — Chodź. Rzeczywiście ich wpuścili. Młody mężczyzna w kamuflażu popatrzył na nich z ciekawością, ale nie powiedział ani słowa. — Umiesz być obcy — rzekł nieoczekiwanie dla samego siebie Kirył. — Tak. Ty też. Po prostu nigdy nie zwracałeś na to uwagi. Tam jest wolne miejsce. Usiedli na twardej zimnej ławce pomiędzy owiniętą w chustkę babulinką o smagłej twarzy, rozglądającą się obojętnie, i chłopakiem drzemiącym w otoczeniu starannie przewiązanych sznurkiem kartonów. — Taki jestem zmęczony... — powiedział półgłosem Wizytor. — Gdy śpisz w ubraniu, to tak jakbyś w ogóle nie spał. Kirył nie czuł nawet cienia współczucia. Ani zakłopotania, że sam nocował w łóżku i zjadł normalną kolację. — Wiz... — zająknął się. Bał się zadać pytanie, rozstrzygające wszystko. — Wiem, o co chcesz zapytać — powiedział szybko Wizytor. — Kirył, będziemy wszechpotężni w ramach rzeczywistości. Jeśli mama... — zamilkł na chwilę. — Jeśli mama żyje... Znowu zamilkł. — Mów — zażądał Kirył. Rozpacz nie znikła, przerodziła się we wściekłość. — Nie wolno nam się niczego o niej dowiadywać, dopóki nie zwyciężymy. Potem... wszystkie odpowiedzi będą takie, jak chcemy. Rozumiesz? — Tak. — Ani słowa, Kirył. Nie dzwoń na milicję, nie oglądaj telewizji. Póki nie uwierzyłeś, wszystko jest nierealne i płynne. Wszystko dopiero się zdarza. — Rozumiem, Wiz. — Nie jesteś na mnie zły? — Jestem. — Za pistolet? — Za jaki pistolet? — Kirył podniósł oczy. Przypomniał sobie dopiero po chwili. — No... przecież mogłem strzelić. Trzeba było zaczaić się przy drzwiach i gdy ten gad wyskoczył, to prosto w twarz... pół głowy by mu urwało. — To dlaczego tego nie zrobiłeś? — Nie mogłem. Kirył skinął głową. Wiedział, że sam też by nie mógł. Wtedy. To jednak jest inaczej niż w filmie... — Wiz, kim on jest? — Nie wiem. — Wizytor sposępniał. — Albo nie należy do nas, albo jest nowy. — To znaczy? — No... — nie zdążył dokończyć. — Chłopcy... Podnieśli głowy, na pewno myśląc o tym samym. Ale przed nimi stał milicjant. Niemłody, o zmęczonej twarzy, przyglądał się im dobrodusznie, ale z pewną ciekawością. — Daleko jedziecie? — Nie, blisko! — Wizytor uśmiechnął się. — Sami? Nie umawiając się, pokręcili głowami. — Dobrze — zgodził się milicjant, nie mając jednak zamiaru odejść. — A gdzie rodzice? Kirył poczuł nadciągającą beznadziejną udrękę. Zatrzymają ich. Przeszukają w milicyjnej izbie dziecka. Wizytorowi zabiorą pistolet. Obejrzą zdjęcie, już na pewno mają list gończy. I powiedzą, że mama... — Czy coś się stało, kapitanie? Chłopcy odwrócili się na dźwięk głosu. Skądś z boku podszedł staruszek. Kirył uważał za starców wszystkich powyżej czterdziestki, ale ten był rzeczywiście stary. Z bardzo zmęczoną twarzą, w ciemnym wełnianym palcie i w dziwnym berecie, ale wyglądający inteligentnie. — Ci chłopcy... — To moje wnuki. Jedziemy do Ałpatiewa. Co przeskrobali? Milicjant zawahał się. — Nie, nic. Pozwoli pan, że spojrzę na pańskie dokumenty? Staruszek w milczeniu wyjął i podał mu dowód. Kapitan szybko go przejrzał. — Arkadiju Lwowiczu, proszę mi wybaczyć, ale szukamy podobnego chłopca. — Obu? — zainteresował się staruszek. — Niejednego. — Kapitan uśmiechnął się, widocznie uświadamiając sobie paradoks sytuacji. — No tak, oczywiście, on nie miał braci. Przepraszam. Po prostu są podobni. — Wszystkie dzieci są do siebie podobne — staruszek położył rękę na ramieniu Kiryła. — Lewuszka, posuń się. Kirył posłusznie przysunął się do Wizytora. Ten siedział jak skamieniały. Staruszek przysiadł obok nich, zakasłał cicho, zasłaniając ręką usta. — Szczęśliwej podróży — milicjant w końcu podjął decyzję, poklepał Wizytora po głowie. — Coś się tak nadął, mały? Do kogo jedziecie? — Do wujka — powiedział ochryple Wizytor. — Na wesele. Chyba lekko stracił panowanie nad sytuacją. — Wujek się żeni? — Nie. Lidka, jego córka, wychodzi za mąż. Już drugi raz, a ma dopiero dwadzieścia lat! Wizytora poniosło... Milicjanta chyba oszołomił taki natłok informacji. — No to szczęśliwej podróży. I pospiesznie odszedł, odprowadzany uśmiechem staruszka. Kirył przełknął ślinę i popatrzył na nieoczekiwanego zbawcę. — Nazywam się... — no, jak widać, Arkadij Lwowicz — rzekł. — Ty jesteś Kirył. — Skąd pan wie? Ale „jak widać Arkadij Lwowicz” już na niego nie patrzył. Poklepał Wizytora po ramieniu. — Witaj, konkurencie! Wizytor odwrócił głowę i powiedział drewnianym głosem: — Dzień dobry, Wizard. — Nie bój się. Proszę, nie bój się mnie. — Dlaczego? — Dlatego, że chcę ci pomóc. — Dlaczego? — powtórzył wyzywająco Wizytor. — Mój prototyp został zabity. — Staruszek objął Kiryła za ramiona. — Dziś rano. Rozumiesz? — Jeszcze nie. — Sam nie dam rady, chłopcy. Wy też nie. A pozostali... konkurenci... są bardziej nieprzyjemni. — W głosie staruszka zadźwięczały proszące nutki. — To był ten sam człowiek, który przyszedł do was do domu. W Kiryle coś pękło. Może sprawił to głos, w którym było współczucie i zrozumienie. Może obejmująca go ręka. Chlipnął, wtulając twarz w palto staruszka. — Trzymaj się, trzymaj się, chłopcze — Wizard pogładził go po plecach. — Nie rozklejaj się, proszę cię. Teraz kupię wam bilety do tego Ałpatiewa i wsiądziemy do pociągu. Będziemy mogli się wyspać i pogadać. A potem wrócimy do Moskwy, akurat rano. Dobrze, Wizytor? — Tak... nie zdołają nas znaleźć... — Niekoniecznie. Ale mimo wszystko to jest najlepszy wariant