Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Szarpnięcie zerwie bowiem hak z końca gałęzi i ciężar spadnie na przechodzącego dołem osobnika. Koniecznie należało zamknąć zwierzęta na czas założenia „odstraszacza”. I to wszystko. Leo doprawdy mnie zadziwiał! Na dodatek zaznaczył w zeszycie odpowiednie jabłonki z wbitymi już zawleczkami. W magazynku znajdowały się niezbędne akcesoria - żyłki, skrzynki, haki, kilkanaście par dziwnie wyglądających grabi i wiele innych przedmiotów, których nie miałem teraz czasu przejrzeć. Niecałe dwa kwadranse zajęło mi przygotowanie „odstraszacza nr 1”. Musiałem jedynie nadpiłować nieco rozrośniętą gałąź zwisającą nad alejką, tak aby hak dobrze na niej siedział, ale i w każdej chwili mógł swobodnie z niej się zsunąć. I jeszcze jedno - zamiast kamieniami wypchałem siatkę starymi książkami. Jeszcze tylko pozamykałem Maggie i Sierotę w szopie. Huncwotowi nie groziło żadne niebezpieczeństwo, gdyż żyłka biegła nad alejką pół metra nad ziemią, a więc niemożliwe było, aby kot o nią zahaczył. Zabrałem kurtkę, schowałem do kieszeni latarkę i wyszedłem. Łódka leżała na brzegu nie wciągnięta przeze mnie do szopy z powodu zwykłego zapominalstwa. Jeden problem - transport po zboczu - miałem z głowy. Przyjemnie chlupnęła woda o kadłub rzuconej na rzekę łódki, która zaraz niebezpiecznie się zakołysała. Cudem uratowałem się przed kąpielą w chłodnym nurcie sennej rzeki. Zdawało się, że żaby rechoczą ze śmiechu na widok starszego pana zabawiającego się późną nocą w detektywa. Z początku użyłem silnika, aby nadrobić kilka zakrętów, ale gdy wypłynąłem na otwartą przestrzeń, zacząłem wiosłować. Jakie szczęście, że akurat była pełnia księżyca, więc widziałem nie tylko zarysy brzegu, ale również ogromne i ciemne połacie łąk chowające się za nim. W niedługim czasie odnoga rzeki zbliżała się pod Giełczyn, a to był znak, że muszę tutaj wysiąść i dalej pójść pieszo. Łódkę ukryłem w szuwarach przywiązawszy ją do jakiejś łodygi i poszedłem mokrą łąką. Było upalne lato, więc można było od biedy pokonać podmokłe tereny. Szedłem jednak wolno, gdyż co raz pojawiały się mokre doły, wybrzuszenia ziemi, głazy, a wilgotny „dywan” niebezpiecznie uginał się miejscami pod moimi stopami. Wreszcie po kwadransie marszu, podczas którego musiałem nierzadko zataczać szerokie łuki, aby ominąć miejsca wyjątkowo podmokłe lub uciążliwe, a latarki używałem tylko na krótką chwilę, dotarłem na suchy ląd. Piach wiejskiej drogi pod mokrymi butami przywitałem z radością i już wyłoniła się z ciemności lasu zagroda Ratajczaka. Nieruchoma i nie do zdobycia. Obejrzałem się za siebie i utkwiłem wzrok na szczycie ciemniejszego od nocy masywu zbocza, na której stała chatka Leo. Musiałem wypowiedzieć jeszcze naprędce wymyślone niby-to-zaklęcie: „Maggie, Huncwot, Sierota otwierają każde wrota”. Jeśli chciałem poznać tajemnicę Ratajczaka, musiałem pokonać dwie zasadnicze przeszkody - ujadającego psa na podwórzu i solidne wrota stodoły. Zaklęcie, które wypowiedziałem przed chwilą było oczywiście formą żartu i dodania sobie otuchy, ale zdaje się, że nie posiadało ono czarodziejskiej mocy. Stałem przyczajony przy ogrodzeniu gospodarstwa i towarzyszył mi jedynie ujadający wściekle pies, który wyrywał się z grubego łańcucha, aż dudniły deski drewnianej budy. Nagle otworzyły się drzwi domu znajdującego się na lewo od stodoły i wyszedł z niego mężczyzna z rozbitym nosem. Drgnąłem przyczajony za krzakami. Ratajczak zapalił światło na podwórzu i ruszył wprost na psa. Podszedł do kudłatego czworonoga i skarcił go za hałasowanie. Zaraz też futrynę drzwi przesłoniła tęga niewiasta w podomce. - Zamknij go w stodole - krzyknęła kobieta. - Już drugą noc nie można spać. - Cholerna cieczka - mamrotał Ratajczak. - Najgorzej z sukami. Jego kobieta znikła w domu, a on odwiązawszy psa zaprowadził go pod stodołę. Kluczem wyjętym z zakamarka w szczelinie między dwoma cegłami we frontowej ścianie otworzył kłódkę i wprowadził sukę do środka. Wyszedł po dwóch minutach i od razu rozejrzał się na wszystkie strony, jakby obawiał się świadków. Podrapał się po głowie i zamknął wrota. Ale klucza nie ukrył w skrytce. Zabrał go do domu i w ten sposób utrudnił mi dostanie się do stodoły. A pies wciąż ujadał i ujadał, chociaż te jego nieznośne popisy wokalne były wyciszone przez mury stodoły. Na wszelki wypadek Ratajczak nie zgasił światła na podwórzu, gdy zamknął za sobą drzwi domu