Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Ojca już nie było. Wyjechał przed godziną. Wyszłam na dwór. Wiał silny wiatr, niebo było czyste i z werandy widać^było błękitną wodę zatoki. Na podwórzu rósł olbrzymi eukaliptus. Wdrapałam się po nim zręcznie i szybko jak p0 maszcie. Im wyżej się pięłam, tym szerszy widok roztacza! się na Golden Gate. Ze szczytu drzewa zobaczyłam okręty stojące w zatoce na kotwicy. Był wśród nich mój okręt. Ponieważ był wiatr, należało się spodziewać, że wkrótce postawi żagle. Odpłynie beze mnie. Rozpłakałam się bezgłośnie i jęłam powtarzać: — Nie zostawiaj mnie na lądzie, ojcze! Wróć i zabierz mnie z sobą! Och, zlituj się, nie daj mi umrzeć z tęsknoty i samotności! Ani na chwilę nie odejmowałam oczu od dalekiej przystani. Patrzyłam, patrzyłam, aż mnie rozbolały oczy od zimnego wiatru. Musiałam tak wypatrywać ze trzy godziny. Łudziłam się wbrew nadziei, że ojciec usłyszy moje wołanie i powróci, by mnie zabrać. Nagle jakby z wielkiej dali usłyszałam głos matki. Stała u stóp drzewa i wołała, żebym zeszła. Ani mi się śniło. Nasz okręt mógł odpłynąć lada chwila. Nie mogłam oderwać oczu od zatoki. Nie mogłam się z nim rozstać. Po pewnej chwili matka przestała wołać i odeszła. 123 W podniebną ciszę wdarło się ostre dzwonienie. Spojrzawszy na dół, zobaczyłam, że przed domem stoi wielki czerwony wóz. Po dwóch umocowanych do drzewa drabinach wchodzili strażacy. Matka nie mogąc mi dać rady wezwała straż ogniową. — Nie zejdę — zaprotestowałam. — Wynoście się i dajcie mi święty spokój! I zamiast zejść na dół, wspięłam się o jedną gałąź wyżej. Postanowiłam pozostać tam dopóty, dopóki sama nie spadnę. Byłam strasznie wzburzona i wiatr działał na mnie jak dotknięcie kojącej ręki. Tu w górze było mi dobrze. Nie wiem, jak prędko, bo tego nie pamiętam, usłyszałam z dołu grzmiący głos ojca: — Na pokład, hej! Tyle tylko, nie więcej, ale to wystarczyło, że zjechałam po drzewie jak majtek po wantach w czasie burzy. — Rozkaz, kapitanie! — rzekłam stając przed nim na ziemi. Otoczyła nas gromadka podnieconych sąsiadów, zwabionych przyjazdem straży ogniowej. Pytano, odpowiadano, wyjaśniano. Usprawiedliwiłam się, iż myślałam, że ojciec odpłynie beze mnie. Matka milczała. Wyglądała tak, jakby płakała bez łez. — Zabierz Joasię z powrotem na morze. Zatęskni się na śmierć — rzekła do ojca, gdy weszliśmy do domu. — Skąd ci przyszło do głowy, że chcę ją zabrać? — odrzucił ojciec. — Zwlekasz z wyjściem od tygodnia. Załadowałeś już wszystko i miałeś kilka razy pomyślny wiatr od lądu. Teraz znów przyjeżdżasz i mówisz mi, że załoga odmawia posłuszeństwa, bo obawia się, iż pozostawienie Joasi to zły omen. I nie uważasz tego za niesubordynację. Sam czujesz, że nie mógłbyś płynąć bez Joasi, tylko nie chcesz się do tego przyznać. Zabierz ją z sobą! Miałam ochotę ucałować matkę i byłabym to zrobiła, gdybym się nie obawiała, że mnie to mazgajstwo skompromituje. Ojciec zaprotestował gwałtownie, ale nie spojrzał matce w oczy i w końcu rzekł: — Wyruszam z odpływem dziś wieczorem, matko, Joasia płynie ze mną. Wierny swemu słowu odpłynął tego wieczora i ja z nim. 124 Pomógłszy postawić żagle, wdrapałam się na saling, aby rzucić lądowi pożegnalne spojrzenie. Światła portu uciekały powoli, roztapiając się stopniowo w mglistych mrokach nocy. Silny wiatr poniósł nas poza Golden Gate i dalej koło wysp Farallone, dokąd nie dochodzi jęk dzwonków boi na mieliznach. Dziób okrętu wskazywał prosto na zachód. Bukszpir zanurzył się w falach i rozprysnął naokoło fontannę kropel. Okręt kołysał się postękując, jakby w poczuciu wielkiej ulgi, że go nareszcie zwolniono z kotwicy. Usłyszałam sześć szklanek na dole i zaciągnięto wachtę. Nelson stał przy kole, Stitches śpiewał na baku, a ojciec przechadzał się od kompasu do burty i z powrotem. Żar jego fajki majaczył w ciemności bladym światełkiem. Siedząc wysoko na maszcie, zagrałam na nosie. W ten sposób żegnałam ląd, który pozostał daleko za rufą. Rozdział XV Pływające góry lodowe i wyspa białych dzikusów - Tym razem będziemy musieli wyminąć huragany na południe od równika — rzekł ojciec do oficera. Płynęliśmy z Adelaide, z Australii Południowej, do Stanów z ładunkiem soli. Niebezpiecznie by było zadzierać z burzami, mając na okręcie ciężki ładunek wilgotnej soli. Był kwiecień — to znaczy zaczynała się tropikalna zima. Najgorsza pogoda roku przypadała za dwa miesiące. Tymczasem mieliśmy opłynąć od południa Tasmanię i okrążyć Wyspę Południową Nowej Zelandii. — Warto przygotować syrenę i światła ostrzegawcze, kapitanie, jeżeli mamy wziąć ten kurs — zauważył oficer. Podłe są te mgły na Antarktyku. Lepiej się przed nimi zabezpieczyć. Miałam się wprędce dowiedzieć, dlaczego nasz oficer nazwał Antarktyk podłym. Ojciec wyznaczył kurs na południe od Tasmanii. Przez trzy tygodnie sprzyjały nam dobre wiatry przy idealnie czystym niebie. Potem stopniowo wiatr zamienił się w kłującą ostrość, niebo przysłoniło się przejrzystą mglistością, na horyzoncie zaczęły się ukazywać miraże. Ujrzeliśmy dwie wyspy pełne tropikalnej roślinności, zawieszone pozornie w przestrzeni niby żeglujące chmury. Miraż jest dla marynarza rzeczą wysoce niebezpieczną, gdyż wprowadza zamęt w naj-staranniejsze obliczenia nawigacyjne. 126 — Joasiu, nie masz tu co robić. Idź na bak i trąb syreną — na minutę trzy krótkie tony i jeden przeciągły — rzekł ojciec. — Czy boisz się wpaść na jaki inny okręt? — zapytałam. — Tutaj trudno się natknąć choćby na porwany z wodą pień drzewa, ale prawo marynarskie nakazuje nam dawać dźwięki syreną, ilekroć znajdujemy się w rejonie lodowców, rozumiesz? Nigdy w życiu nie widziałam lodowca, toteż chętnie udałam się na bak, chcąc wypatrzeć pierwszy, jaki się pokaże. Nasza syrena była to machina podobna do wielkiego młynka do mielenia kawy. Pokrywała ją gruba warstwa rdzy i brudnej zieloności. Zajęłam stanowisko z lewej burty tuż koło kabestanu i zaczęłam kręcić. Rozległo się jękliwe zgrzytnięcie. Jednorazowe obrócenie rączki dla wydobycia jednego tonu wymagało natężenia wszystkich sił. A tu na minutę miały być trzy krótkie i jeden długi. Pomimo zimna zrobiło mi się formalnie gorąco. Przyszedł ojciec i patrzył przez kilka chwil, jak się zmagałam w pocie czoła z piekielną maszyną. Widok mego wyczerpania wywołał na jego ustach filuterny uśmiech