Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

– Jak to?! – zawołał z oburzeniem. – Trzymałeś Marisę w pokoju „pod kluczem” i wypuściłeś ją z garści? – A ty?! – podniosłem głos. – Czy o własnych siłach wyciągnąłeś się w łóżku Clary? Po tych okrzykach resztę wzniesienia pokonaliśmy w milczeniu. Dopiero u wrót Diamentowej Siedziby Ibrahim rozchmurzył się nieco. – Więc powiadasz, że rozbieraliście się na wyścigi? – Ona to zaproponowała. Wygrałem ten pojedynek i zwyciężyłbym w drugim... – Gdybyś nie stosował przemocy. – Podniósł rękę do mojej koszuli i policzył na niej dziury po wyrwanych guzikach. – Uważaj! Kobiety nie znoszą agresywnych mężczyzn. Trzeba z nimi postępować łagodnie, jak uczy prawo i wybitni seksuolodzy. – W istocie – odparłem wesoło. – Byłem dla siebie zanadto brutalny. Natomiast w twoim przypadku nawet do tego nie doszło. Bo czy mogłeś coś zdziałać, jeżeli... – Nie tłumacz się, chłopie – przerwał mi bez uśmiechu. – Spójrzmy prawdzie w oczy: ten klucz! Może za miesiąc odzyskasz zaufanie Marisy. Rozbierzesz ją w czasie, gdy dawno już będzie po wszystkim. Trzeba było nie odkrywać kart, jeżeli nie umiesz rozgrywać asów. Pokpiłeś sprawę i nie ma tu o czym mówić. Nie podobał mi się ton tego kazania. Ja żartowałem, a on niby to wtórował mi, zaś faktycznie usiłował mnie pouczać. Miałem już na końcu języka ciętą odpowiedź, ale spostrzegłem, że za siatką stoi jakaś kobieta. Kiedy zbliżyła się do furtki, poznałem ją po znacznym wzroście i rudych włosach. To była pani Veaunais. Czekała na nas w ogrodzie. Po serdecznym powitaniu poszliśmy za nią do mrocznej biblioteki na piętrze. Zastaliśmy tam de Stinę i Melfeiego. Pili kawę i poczęstowali nas. Kiedy do pokoju weszła druga z poprzednio poznanych tu kobiet – ładna, choć niemłoda, pani Norieli, która nie znała angielskiego – do kompletu brakowało już tylko otyłego Włocha, jednak on poprzedniego dnia został wezwany do Rzymu i dotąd nie wrócił. Zanim kelner przyrządził aperitify, Melfei poinformował mnie półgłosem, że pani Veaunais jest z zawodu psychologiem, a pani Norieli – psychoterapeutką. Zdaniem Renza Rivonego, który kierował z Rzymu akcją TZ, terrorystki ukrywające się pod pseudonimami Gamma i Delta mogły nie być kobietami całkowicie zdrowymi psychicznie i dlatego do naszej pomocy skierowano na Capri odpowiednie specjalistki. Usiedliśmy przy stole. Melfei wskazał ścienny kalendarz. – Dzisiaj jest dziewiąty lipca – zauważył sucho. – Do szesnastego pozostało tylko siedem dni. Straciliśmy dużo czasu. – Czy to ma być wymówka? – spytał zaczepnie Ibrahim. – Tak. Ale kieruję ją pod własnym adresem. Ultimatum Czarnych Piór dotarło do nas drugiego lipca i dotąd niewiele zdołaliśmy zdziałać. De Stina położył przed sobą listę z numerami hotelowych pokojów. – Nie jest tak źle – powiedział. – Nasz pierścień zacieśnia się wokoło coraz to mniejszej liczby śledzonych tutaj kobiet. Z dziewiętnastu początkowo podejrzanych par wykluczyliśmy już jedenaście, natomiast z ośmiu pozostałych – tylko pięć trzeba będzie jeszcze wypróbować, ponieważ trzy pary kobiet połknęły już haczyki i przebywają nieustannie pod naszą czujną obserwacją. W ich pokojach zainstalowaliśmy podsłuch. Agenci przeszukali dokładnie wszystkie walizki. Chociaż wśród rzeczy osobistych tych kobiet nie znaleziono żadnych materiałów obciążających, z pewnością Gamma i Delta, kiedy pozostają w pokoju same, czują się swobodnie i jest bardzo prawdopodobne, że w prowadzonych między sobą rozmowach zdradzą się wkrótce jakimś nieostrożnym słowem. Nie spodziewamy się, by tą drogą wskazały nam dokładnie, gdzie ukryta jest bomba: zyskamy wiele, jeżeli tylko zaczną mówić o sprawach związanych z planowanym zamachem. To je odsłoni przed nami: począwszy od tej chwili moglibyśmy skoncentrować siły na zdemaskowanej parze. – Nie musimy tej bomby odnaleźć przed szesnastym lipca – odezwała się pani Veaunais. – Wystarczy, gdy do tego czasu dowiemy się, w jakim mieście ma nastąpić eksplozja. – To już wystarczy? – zdziwiłem się. – Oczywiście – potwierdził de Stina. – Kiedy ustalimy, któremu miastu grozi niebezpieczeństwo, będziemy mogli sobie pogratulować. – Czy nie za wcześnie? – Nie, bo począwszy od tej chwili sytuacja zmieni się radykalnie na naszą korzyść. – Ja nie byłbym takim optymistą. Wyobraża pan sobie, że oddziały saperów znajdą tę bombę we wskazanym mieście w czasie zaledwie kilkudziesięciu godzin? – Na to nie liczymy. – Zresztą gdyby terroryści spostrzegli, że w mieście prowadzone są poszukiwania na tak wielką skalę, nie czekaliby ze spełnieniem swej groźby ani godziny dłużej. – To też wzięliśmy pod uwagę. De Stina miał tajemniczą minę. Nic sensownego nie przychodziło mi do głowy. – Czy myśli pan o szybkiej ewakuacji ludności zagrożonej eksplozją? – spytałem. – Nie. – Jasne. Bo w takim przypadku mieszkańców ogarnęłaby panika. Zamieszanie i wzmożony ruch uniemożliwiłyby kontrolę pojazdów w tłoku na drogach wylotowych z miasta. Terroryści, opuszczając je razem z tłumem innych uciekinierów, wywieźliby bombę ze sobą, aby ją odpalić gdzie indziej. – Ma pan rację. – A czy są tu jeszcze inne możliwości? – Przynajmniej jedna. Zastanowiłem się po raz ostatni. – Przecież zakładamy, że bomba wybuchnie, jeżeli nie znajdziecie jej lub jeżeli nie spełnicie żądania określonego w ultimatum, które domaga się zwolnienia wszystkich więzionych ekstremistów. – Źle pan kalkuluje – wtrącił się Melfei. – Czarne Pióra nie zwrócą nam tej bomby w żadnym wypadku. Poza tym liczy pan trzeźwo: nie myślimy ani o natychmiastowym znalezieniu bomby, gdyż jest to igła w stogu siana, ani o rozproszeniu ludności, ponieważ chaos, który zapanowałby we wszystkich miastach po ogłoszeniu przyczyny tej ewakuacji, spowodowałby szkody nieomal równie wielkie, jak wybuch samej bomby. – Więc co zamierzacie zrobić, kiedy się dowiecie, w jakim mieście nastąpi eksplozja? – Natychmiast otoczymy to miasto pierścieniem ścisłej kontroli. Blokadę wszystkich dróg wprowadzimy pod pozorem, że kordon ma uniemożliwić ucieczkę groźnych kryminalistów. Równocześnie z zakładów karnych rozproszonych w całym kraju zwieziemy do tego miasta wszystkich czterystu sześćdziesięciu ośmiu ekstremistów należących do grupy Penne Nere. Fakt ten ogłosimy w środkach masowego przekazu i wytłumaczymy go koniecznością przeprowadzenia rewizji wyroków. Wtedy zapanujemy nad sytuacją. Przywódcy Czarnych Piór przebywający na wolności nie wywołają wybuchu tam, gdzie nastąpi przymusowa koncentracja prawie wszystkich terrorystów, my zaś będziemy mieli wiele miesięcy na odnalezienie bomby, której nikt – dzięki zwartemu kordonowi – nie zdoła w tym czasie wywieźć z miasta