Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

.. Ale, słuchaj, gdybym umarła..." Ja na to odpowiedziałam: „Słuchaj, Niuta (bo Niuta była troszkę teatralna, troszeczkę zmanierowana), nie zawracaj głowy, nie umrzesz. Jeżeli ktoś ma umrzeć, to raczej ja, bo tyś przeżyła ciężkie rzeczy, ale ja przeżyłam rzeczy straszne, zupełnie nie do przeżycia. Nie zawracaj głowy, zobaczymy się za dwa czy trzy dni". Ona już nic więcej nie powiedziała i poszła. I tej właśnie nocy umarła w Warszawie. Nie wiem, co mi chciała powiedzieć, przekazać, zlecić. Nie wiem, ja jej tak brutalnie przerwałam, a to były jej ostatnie słowa. Umarła zresztą na skutek zbytniej delikatności, zbyt dobrego wychowania. Złapały ją bóle w nocy, nocowała u Wolskich (u tego Wolskiego, który potem był ministrem) i nie chciała ich budzić. Chodziła więc całą noc po pokoju, zdaje się, uważała, że to są żołądkowe bóle, a to był zawał serca. No i dopiero rano poprosiła o pomoc, ale już było za późno, już była nie do uratowania. Jeszcze na chwilę wracam do „Kuźnicy", której powstanie było dla mnie ciosem, tak się poczułam niesłusznie skrzywdzona przez to pismo. Nie tylko dlatego, że napastowano mnie osobiście, ale dlatego, że wszystkie wartości, które były dla mnie cenne, zostały przewrócone do góry nogami. Obrzucano błotem na przykład Conrada, w ogóle wszystko to, co mi się wydawało piękne, wielkie, cenne. Na czele tej grupy stał Stefan Żółkiewski, ongi, przed wojną przywódca czy uczestnik Legionu Młodych, prorządowej organizacji sanacyjnej. Wiadomo, że część sanacji miała skłonności faszyzujące, czemu dał wyraz Ozon. I ów zapaszek faszyzujący, tylko na czerwono, znalazł się wśród tej grupy „Kuźnicy". Kazio Brandys, obecnie mój przyjaciel, zgodził się ze mną, że działalność „Kuźnicy" była w jakimś sensie 406 ^Jbj^uJ sZkodliwa, a Leszek Kołakowski teraz niedawno w czasie rozmowy powiedział, że to była właściwie haniebna działalność. Maitre a penser był właśnie ten Żółkiewski, właściwie miernota intelektualna. I pełno tam było zgryźliwych zawiści takich postaci jak Ważyk, który nigdy nie mógł dojść do rangi Słonimskiego, Tuwima czy innych poetów „Ska-tnandra". Tak, że znalazło się tam pełno ludzi, którzy nie mogli „doskoczyć" do „Wiadomości Literackich" albo „doskakiwali" sporadycznie, i to ich przejęło nienawiścią do wszystkiego, co było z „Wiadomościami" związane, a więc i do mnie. Nieczyste było pochodzenie tej „Kuźnicy". Pamiętam ówczesną rozmowę z Andrzej ewskim, którego lubiłam, bardzo zapalczywą i pełną przejęcia. Chodziliśmy po ulicach Łodzi i Andrzejewski gorączkowo tłumaczył mi, że katolicyzm nie jest absolutnie sprzeczny z komunizmem, że te rzeczy się łączą w jakiś sposób, kontynuują. A człowiek wierzący może przyjąć marksistowską doktrynę. On tego nie wykładał agresywnie w stosunku do mnie, bo z Andrzejewskim byłam zawsze w dobrych stosunkach. Jednakże nie było dla mnie miejsca wśród nich. Dlatego propozycja Rzymowskiego wydała mi się ratunkiem w tej trudnej sytuacji. Zdecydowałam się być urzędnikiem. Zawsze mnie przerażało biuro jako takie, ale wyobrażałam sobie, że jednak być attache kulturalnym to w jakimś sensie nieść kulturę polską za granicę. Kulturę polską, tak jak ja ją rozumiałam, to znaczy wszystkie wielkie wartości, które powstały dotąd, i oczywiście tych, którzy działali dalej i byli cenni i potrzebni. Nie ukrywam, że działalność „Kuźnicy" wpłynęła w jakiś sposób na mój wyjazd do Paryża. Nie widziałam dla siebie miejsca w życiu literackim kraju. Ten okres od końca wojny, to znaczy od stycznia 1945 roku do września czy października, kiedy pojechałam do Paryża, zatarł mi się trochę w pamięci. Wiem, że dużo kopałam w ogrodzie razem z Marynią, siałyśmy, sadziłyśmy i właściwie nie zbierałam się na ten wyjazd, jakcs traktowałam to jako rzecz bardzo mało realną. Nie czułam się dobrze w powojennej Polsce. Bo to już nie była dawna Polska ani dawna Warszawa. To był zupełnie inny świat, rozwarła się ogromna szczelina między mną a powojenną polską rzeczywistością. 407 Dlatego też siedziałam, jak tylko mogłam, w Podkowie. Radosnym momentem był powrót Albina z robót u Niemców. Wrócił stamtąd 1- - * - - - • - 1 1 _ __ ! 1-1-1* -TV .» * mizerny, wymęczony, ale strasznie kochany i bliski. Rzucił mi się w objęcia płacząc. „Coście zrobili z moim Piotrusiem! — mówił. Coście zrobili!" Poszedł oczywiście do swoich rodziców. Nie mieszkał u mnie, ale przychodził codziennie i był mi podporą, pomocą. Miałam w nim bliskiego, kochanego człowieka, takiego naprawdę oddanego. O jeszcze jednym spotkaniu powojennym chciałabym opowiedzieć. Kiedy poszłam po raz któryś do gmachu rządowego na Pradze, żeby omówić bliżej sprawę mojego ewentualnego wyjazdu do Paryża spotkałam nagle na korytarzu mojego dawnego przyjaciela Andrzeja Stawara, którego straciłam zupełnie z oczu na przeciąg wielu lat. Kiedy mnie zobaczył, zaczerwienił się, pobladł, ręce mu się zatrzęsły, dawno już nie widziałam tak silnego wrażenia, które by się przejawiło równie gwałtownie