Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

- Jeśli potrafi pan wywróżyć jakie otrzymam pytania, gotowam uwierzyć, że ma pan zdolności jasnowidza. Wzmianka o kolokwium odpowiada prawdzie: za dwa dni mam zdawać. Oczywiście wiem już, że nic z tego nie będzie. "Chiromanta" nie spuszcza ze mnie wzroku, jeszcze bardziej się nachmurzył, a potem zaczyna "strzelać": 7 - Myślę, że nie będzie pani tego egzaminu zdawała. Czeka panią podróż, daleka podróż. Chyba gdzieś na południe, może Ameryka Południowa albo Afryka. I nie wiem, czy pani wróci do Monachium... To nie będzie bezpieczna podróż... Siedzę przed nim spięta i czujna, choć staram się nie okazywać tego zewnętrznie. Z każdym słowem tego człowieka wzrasta we mnie niepokój. Jestem już niemal pewna, że ktoś musiał zdradzić. Ale trzeba udawać dalej, że się nic nie rozumie. Śmieję się więc i mówię: - Fantastyczne! Świetna zabawa. Lubi pan straszyć, ale to na mnie nie działa. Nie trafił pan! On na to z powagą: - Ja nie straszę. Ja tylko ostrzegam. W najbliższych dniach grozi pani śmiertelne niebezpieczeństwo... Źródłem tego niebezpieczeństwa mogą stać się również ci, których pani uważa za przyjaciół. A niektórzy z tych, których pani uzna za wrogów mogą owo niebezpieczeństwo od pani odsunąć. Czuję, że teraz powinnam zareagować ostrzej. - Czy nie za daleko posuwa się pan w tych żartach? Co mi pan sugeruje?! - Ja nie żartuję. Mówię poważnie. - I wszystkie te bzdury wyczytał pan z mojej ręki? - Powiedzmy... Daje mi do zrozumienia, że powinnam być bardziej domyślna. Rzecz jasna, udaję nadal, że to do mnie nie dociera. - Słowem, pozostaje mi czekać na spełnienie się tego, co mi wyroki losu wypisały na dłoni... Patrzy na mnie z wyrzutem. - Tego nie powiedziałem. To są tylko ostrzeżenia. Ale ja jestem uparta: - Czyli radzi pan siedzieć w domu, nigdzie nie wyjeżdżać, zwłaszcza na południe, zerwać wszelkie kontakty z kolegami, przyjaciółmi i zabiegać o względy wrogów, a może moja przyszłość nie będzie tak czarna... Jakby nie dostrzegł ironii. - Tego też nie powiedziałem. Tu nie chodzi o bierność czy zmianę podjętych już decyzji. To co pani zamierza, niech pani robi. Ja daję tylko dodatkowe wskazówki. Zastanawiam się do czego on właściwie zmierza. - Nic z tego nie rozumiem - mówię tym razem dość szczerze. - Radzi mi pan, abym została w Europie czy też mam wyjechać do Ameryki Południowej lub Afryki? Czy po to, aby się pańska wróżba sprawdziła? Przecież widzi pan moją przyszłość w ciemnych barwach. - Niezupełnie. Wszystko powinno się dobrze skończyć. Jeśli będzie pani rozsądna... A więc jednak... Chodzi mu z pewnością o współpracę. - Co mi pan więc proponuje? - próbuję zagrać va banque. Bierze mnie za rękę, nachyla się i mówi ściszonym głosem: - Trzymać się człowieka, który drogi nie widzi, ale rzadko błądzi. Pytam go, jak mam to rozumieć, ale nie chce mi nic więcej powiedzieć. - Każde podane przeze mnie bardziej dokładne wyjaśnienie zmniejsza szansę potwierdzenia się wróżb - dodaje po chwili. I zaczyna wygłaszać coś w rodzaju prelekcji - jakąś dość zawiłą "teorię" podświadomego przeciwdziałania konkretnym zdarzeniom, które potrafimy z góry przewidzieć. Wydaje mi się mętna i słucham "jednym uchem". Jestem w tej chwili myślami daleko, przy Martinie. Już wkrótce miną dwa lata jak poznałam go u Collinsa na Schwabingu. Było to w noc sylwestrową, w trzy miesiące po moim przyjeździe do Monachium. Wydał mi się wtedy strasznie zasadniczy i nudny, ale szybko zrozumiałam, że maskuje w ten sposób nieśmia- 8 łość i nieobycie towarzyskie. Miał wygląd typowego naukowca, nie widzącego świata poza własną specjalnością - jeśli w ogóle można tu mówić o jakiejś typowości. Był stypendystą Fundacji Piltza i asystentem Weisenhoffera. Mnie - raczkującej studentce filozofii - bardzo imponowała znajomość z asystentem laureata Nobla. I nie tylko imponowała: przy bliższym poznaniu okazało się, że nie jest on ani nudny, ani ślepy na to co się dzieje dookoła i bynajmniej nie obojętny na uroki płci odmiennej. Byłam wręcz zaskoczona rozległością jego zainteresowań, jak się zresztą okazało, nader szybko ulegającym zmianom. Nie chodziło tu o brak wytrwałości czy wręcz lenistwo. W niektórych sprawach wykazywał zadziwiającą wytrwałość, cierpliwość i upór. Częste zmiany zainteresowań wynikały z nadmiaru inwencji. Nowe pomysły, nowe problemy, nowe przedsięwzięcia spychały na dalszy plan dotychczasowe. Jak się to mówi - niespokojna natura. Myślę, że można by nazwać to również pogonią za wielką przygodą. Chyba w niemałej mierze taką przygodą był dla niego nawet Zielony Płomień, a na pewno nieszczęsna wyprawa do Afryki. Zanim Martin począł montować Płomień, działały już od kilkunastu lat w różnych krajach "zielone" organizacje - ruchy protestu przeciw niszczeniu naturalnego środowiska i groźbie skażeń radioaktywnych. Znana sprawa: petycje, demonstracje, pikiety przed zakładami przemysłowymi i terenami budowy elektrowni jądrowych. Pochody, wiece, ulotki, transparenty... "Reaktory atomowe = radioaktywna śmierć!", "Szybkie neutrony to powolne samobójstwo!", "Industrializacja, urbanizacja, motoryzacja, militaryzacja - czterech jeźdźców Apokalipsy!", "Niewolniku techniki, przebudź się i zerwij kajdany!", "Komu służy cywilizacja betonu i plastyku?", "Żądamy zakazu...", i tak dalej, i tak dalej... Swego czasu te komitety i organizacje próbowały jednoczyć się i tworzyć coś w rodzaju partii opozycyjnych. W niektórych krajach udawało im się nawet wpływać na wyniki wyborów, osłabiając pozycje partii rządzących, ale poważniejszej, samodzielnej roli nigdy nie odegrały, a ich akcje doprowadziły tylko do lepszego maskowania swych celów przez wielkie korporacje i polityków z nimi związanych. Martin bardzo krytycznie odnosił się do tego legalnego ruchu i twierdził, iż nieświadomie, a w pewnych przypadkach nawet świadomie toruje drogę do władzy partiom prawicowym i nic poza tym nie zdziała. Z potęgami przemysłowymi, finansowymi i militarnymi nie ma po co pertraktować czy politycznie współzawodniczyć. Można je zmusić do ustępstw i podważyć ich władzę tylko uderzając z ukrycia w najczulsze miejsca - w to, co stanowi o ich sile. Tak właśnie pojmował rolę Zielonego Płomienia. Dojrzewało to w nim przez lata