Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Ma rozpuszczone w³osy, wci¹¿ gêste i ³adne. Grzywka znów jest modna, ale ona nosi j¹ od zawsze, bo ma dzioba na czole. To pozosta³oœæ po ospie. Ma wyj¹tkowo ³adn¹, g³adk¹ cerê i œliczne zmarszczki mimiczne od uœmiechania siê. Jest ogromnie kobieca. To spostrze¿enie czyniê jakby w imieniu Tomasza. Patrzê na ni¹ jego okiem. Taki czerstwy, przystojny mê¿czyzna wolnego stanu móg³by siaæ postrach w dziewczêcych i kobiecych sercach, przebieraæ jak w ofertach salonów samochodowych, a on - Wierny Jan. Kocha tê swoj¹ Baœkê ju¿ tyle lat! Czasem patrzê ukradkiem, gdy ¿egnaj¹ siê przy furtce lub w sieni, jak on nachyla siê do ca³usa, jak g³adzi j¹ d³oni¹ po twarzy! O Matko! Jak mnie œciska w do³ku z zazdroœci i wzruszenia. Te¿ bym tak chcia³a. Mo¿e jeszcze mi dane bêdzie? Na razie moja samotnoœæ nie jest a¿ tak dojmuj¹ca, ale kiedy tak na nich patrzê, wiem, ¿e cz³owiek ¿yje dla drugiego cz³owieka. Nawzajem dla siebie. To podanie herbaty, troska, czu³oœæ, dobra rozmowa wype³niaj¹ca wieczorn¹ ciszê, mo¿liwoœæ dzielenia siê. Tak, to najwa¿niejsze. Piêkno, dramatyzm najlepiej prze¿ywa siê we dwójkê. Z¹b przerwa³ moje myœli. Domaga³ siê uwagi, troski. - Boli? - spyta³ Gnom. - Boli. - Zaraz zadzwoniê. To ma³¿eñstwo, wiesz? Przyjechali tu jakiœ czas temu i oboje prowadz¹ praktykê. Kogo wolisz? J¹ czy jego? - Obojêtne. Mama posz³a dzwoniæ. Pada. Niebo zasnu³o siê po ca³oœci i opuœci³o znacznie ni¿ej. Bêdzie tak padaæ ze trzy dni, ale przecie¿ same, odczyniaj¹c, poprosi³yœmy, ¿eby deszcz wróci³ w innym terminie. - Kasiu, jak tam ogród? - Dobrze. Tak. Du¿o tam pracy jest. I teraz namoknie w deszczu. Ogrodzenie trzeba. Tak. - No, koniecznie! I wiesz, komórkê na narzêdzia... kompostownik. - Sk¹d wiesz? - Przekrêca œmiesznie g³owê. - Bo moja teœciowa te¿ mia³a ogródek. Malutki. I malutk¹ komórkê, i kompostownik. -.malutki - doda³a mrukliwie Kaœka. Lubiê j¹. Jest taka... dobra. O, to najlepsze s³owo - Kaœka jest dobra. - Gosiu, oni pojechali do rodziny. Mam tu telefon do nowego gabinetu. Nie znam goœcia. Podobno przyniós³ wizytówki do rejonu tydzieñ temu. Ma gabinet razem z Mariuszem, protetykiem, niedaleko naszego koœcio³a, tam, gdzie ci pokazywa³am pierwsze mieszkanie babci Broni. Umówiæ ciê? - Poproszê. Zaparkowa³am na ryneczku i posz³am spacerem w dó³ kocimi ³bami. Deszcz ju¿ nie tak ostry, si¹pi³ miarowym kapuœniaczkiem. Mia³am parasol, p³aszcz i czerwone kaloszki „gówniaczki”. Wystroi³am siê! Poplamione jeansy, flanelowa koszula. Wczorajsza. Zero makija¿u, bo mój dentysta zawsze pomstuje na wyszminkowane usteczka. T³uste b³yszczyki zostawiaj¹ œlad na narzêdziach. On tego nie lubi. W poczekalni siedzi staruszka. - Pani do gabinetu? - Nie, tam Zuzia jest. Przyprowadzi³am j¹, bo rano strasznie z¹b j¹ zabola³. Teraz siedzê i czekam. Pani¹ te¿ boli? - Tak. - A pani tutejsza? Nie, mnie siê wydaje... Na oko, chyba nietutejsza? Nie gniewa siê, ¿e tak pytam? - Nie, nie gniewam. Ja tu, pod Pasymiem, u mamy jakieœ pó³ roku. - To gdzie mieszka?. - Tam, jak siê jedzie do lasu, ko³o trzech brzóz. - U Basi?! Tej córki pani Bronis³awy?! To córka pani jest? - Tak. Jestem Basi córka. A pani tu niedaleko mieszka? - spyta³am ot tak, dla podtrzymania rozmowy. - Ja, tak. Ja tu urodzi³a siê. I Zuzia. To moja kole¿anka. My razem chowa³y siê, w jednym domu. Od maleñkoœci. Teraz starzejem siê razem... - To nie ma pani rodziny? - A dzie¿ tam! Mam! I ona ma. Ale nasze dzieci daleko, porozje¿d¿ali siê, mê¿owie poumierali...., - To przykre. - Nie! Pani! My obie z Zuzi¹ Ÿle wybra³y. My byli piêkne panny. Oj tak! Z warkoczami, takie rumiane i ³adniutkie. Jedna bia³a, to Zuzia, i ja - czarna. Nie mo¿na nas rozdzieliæ by³o. Ot, czort podkusi³, ch³opaki pojawili siê we wsi, tu niedaleko, jak na Szczytno siê jedzie. Nie zanudzam ja pani? - Nie, sk¹d. Coœ trzeba robiæ w poczekalni... - No, tak. To pojawili siê wilcy dwaj, takie bracia. Jeden starszy, drugi m³odszy. ¯adnemu nie dali z nami tañcowaæ. Przys³ali swatów i po¿enilim siê! W jednej oficynie my mieszkali, w mieszkaniach tak przez klatkê tylko. Dzieci rodzili siê... U Zuzi dwoje tylko, u mnie jedenastu. - Wszyscy to ch³opcy? - Nie! Siedem ch³opców i cztery dziewczyny. Tylko ¿e dziewczyny powyje¿d¿ali za mê¿ami, ch³opcy ju¿ te¿ wszyscy. Nasi mê¿owie robotni byli tylko na pocz¹tku. Potem coraz czêœciej pili. Mój starszy by³ i tamtego uczy³. Po pijaku awanturowa³ siê i te dzieci robi³ i robi³! Ja, pani, umêczona by³a tym rodzeniem, to i zbrzyd³am. Wtedy biæ zacz¹³, ¿e taka siê zrobi³am i nieskora do ³ó¿ka. Pani! Przy tylu dzieciach?! Zuzia mnie pomaga³a. Jak oni pili u nas, my wszyscy u niej, bo, wiadomo, ponapijane pobij¹ nas. On, szwagier znaczy, te¿ zacz¹³ Zuziê biæ. Dzieci poroœli. Z domów pouciekali do szkó³, do internatów... Kto chce mieæ taki dom, pani! ¯eby ojciec pi³ i bi³ stale? Ch³opcy siê Ÿle chowali. W ojców poszli. Te¿ piæ zaczêli. Oj, pani, ale to bieda by³a! Nam z Zuzi¹ oczy nie wysychali od ³ez. Jej wczeœniej dzieci po¿enili siê i pojechali do Niemiec. Potem moich poci¹gnêli za sob¹. Nie wszystkich. Reszta jest w Bia³ymstoku, na Œl¹sku... Jedna córka w Knyszynie.