Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Odwrócił się i odnalazł spojrzenie Whitneya. - Tak, już dobrze. W porządku - mruknął Lloyd. - Przepraszam, stary. To było głupie z mojej strony. - Nie ma sprawy. Nic się nie stało. A jednak stało się i obaj o tym wiedzieli. Dzień wcześniej kobieta, którą Flagg przedstawił jako swoją “małżonkę” rzuciła się z dachu. Lloyd pamiętał słowa Asa, że Dayna nie może wyskoczyć z balkonu, ponieważ żadne z okien w hotelu się nie otwierało. W apartamencie znajdował się jednak taras widokowy. Zapewne sądzono, że żadna z mieszkających tam grubych ryb, miłośników hazardu, głównie Arabów, nie zechce pokusić się o samobójczy skok. Sporo o nich wiedzieli. Przyrządził drinka dla Whitneya, po czym usiedli i przez chwilę popijali w milczeniu. Wreszcie Whitney niemal niesłyszalnym szeptem powiedział: - Naprawdę uważasz, że to było samobójstwo? Lloyd wzruszył ramionami. - Czy to ważne? Jasne. Tak właśnie uważam. Ty byś tego nie zrobił, gdybyś został mu poślubiony? Jeszcze po jednym? Whitney ujrzał dno w swojej szklaneczce i z pewnym zdumieniem stwierdził, że ma ochotę na jeszcze jednego drinka. Podał Lloydowi szklankę, a ten podszedł z nią do barku. Nalał sobie i Whiteny’owi, któremu tymczasem zaczęło przyjemnie szumieć w głowie. Znów przez chwilę sączyli drinki, w milczeniu obserwując zachód słońca. - Co słychać na temat tego przygłupa Cullena? - zapytał w końcu Whitney. - Nic. Zero. Null. Ani ja nic nie słyszałem, ani Barry, zero informacji z autostrad numer 40, 30, 2, 74 i 1-5. Na podrzędnych trasach też nikt go nie widział. Zablokowali wszystkie drogi i ciągle nic. Facet jest gdzieś na pustyni, a jeśli wędruje wyłącznie nocą i potrafi w jakiś sposób odnaleźć na tym pustkowiu strony świata, a przynajmniej wie, gdzie jest wschód, to moim zdaniem powinno mu się udać. Przemknie się przez blokady. Zresztą jakie to ma znaczenie? Co może im powiedzieć? - Nie wiem. - Ja też nie. Powiedziałbym: dajmy mu spokój, niech wraca do swoich. Whitney’owi zrobiło się nieswojo. Lloyd znów wkraczał na niebezpieczne terytorium, niewiele brakowało a ponownie zacząłby krytykować Szefa. W głowie szumiało mu coraz mocniej i bardzo się z tego cieszył. Może wkrótce znajdzie w sobie dość ikry, by powiedzieć to, z czym tu przyszedł. - Coś ci powiem - rzucił Lloyd, wychylając się do przodu. - On się kończy. Sprawy wymykają mu się z rąk. Słyszałeś to powiedzenie? Jego mały teatrzyk wojenny zaczyna rozchodzić się w szwach. - Lloyd, ja... - Jeszcze po jednym? - Jasne, dlaczego nie. Lloyd przygotował dwa nowe drinki. Jeden podał Whitney’owi, a kiedy ten upił łyk, aż się wzdrygnął. Toniku było w szklaneczce jak na lekarstwo. Prawie sam dżin. - Gość zaczyna się sypać - ciągnął Lloyd, wracając do przerwanego tematu. - Najpierw Dayna, teraz ten Cullen. A jego żona, jeśli rzeczywiście nią była - rzuca się z dachu. Sądzisz, że ten numer pod tytułem “Spadająca gwiazda” stanowił część jego planu? - Nie powinniśmy o tym rozmawiać. - A Śmieciarz? Spójrz tylko, co ten facet narobił i to w pojedynkę. Mając takich sprzymierzeńców, po co nam wrogowie? Oto pytanie, na które bardzo chciałbym usłyszeć odpowiedź. - Lloyd... Henreid pokręcił głową. - Ni cholery, nic z tego nie kapuję. Wszystko szło jak po maśle, aż do tamtej nocy, kiedy On zjawił się i oznajmił, że stara Murzynka z Wolnej Strefy wyciągnęła kopyta. Stwierdził, że ostatnia przeszkoda dla jego planu została usunięta. I wtedy właśnie wszystko zaczęło się walić. Jedno po drugim, jak kostki domina. - Lloyd, naprawdę nie powinniśmy... - A teraz po prostu sam już nie wiem. Podejrzewam, że na wiosnę przyszłego roku możemy poprowadzić przeciwko nim zmasowany atak lądowy. Na pewno nie wcześniej. To wykluczone. Ale Bóg jeden wie, co do wiosny oni mogą tam wyrychtować. Szykowaliśmy się, aby zadać im pierwsze uderzenie zanim zdążą przygotować dla nas jakiekolwiek sprytne niespodzianki, a teraz musimy czekać. Cały cholerny plan wziął w łeb! I, niech to szlag, nie wolno nam jeszcze zapominać o Śmieciarzu. Kto wie, co on tam szykuje. Jest teraz gdzieś na pustyni, węsząc jak to ma w zwyczaju, i jestem świecie przekonany, że... - Lloyd - rzekł Whitney cichym, zduszonym głosem. - Posłuchaj... Lloyd zatroskany wychylił się do przodu. - Co jest? Co cię gnębi, stary? - Nigdy nie sądziłem, że będę miał dość odwagi, by cię o to zapytać - rzekł Whitney. Nerwowo ściskał szklaneczkę w dłoni. - Ja, As, Ronnie Sykes i Jenny Engstrom dajemy nogę. Chcesz pójść z nami? Chyba mi odbiło, że ci to mówię, skoro jesteś tak blisko Niego. - Dajecie nogę? A dokąd się wybieracie? - Przypuszczam, że do Ameryki Południowej. Do Brazylii. To chyba dostatecznie daleko. - Przerwał, przez chwilę toczył wewnętrzną walkę, po czym podjął przerwany - wątek. - Mnóstwo ludzi stąd zwiewa. No, może nie mnóstwo, ale sporo. I każdego dnia jest ich coraz więcej. Zwątpili we Flagga. Niektórzy udają się na północ, do Kanady. Tam jest jednak dla mnie za zimno. Mimo to nie zamierzam tu zostać. Spadam stąd. Udałbym się na wschód, gdyby mnie tam zechcieli. I gdybym miał pewność, że zdołam się przebić. - Whitney umilkł nagle i spojrzał ze smutkiem na Lloyda. To była twarz człowieka, który uważał, że posunął się o jeden krok za daleko. - Masz rację, stary - rzekł Lloyd. - Nie doniosę na was. - Widzisz... to dlatego, że wszystko zaczyna się tu chrzanić - mruknąć posępnie Whitney. - Kiedy zamierzacie się ulotnić? Whitney obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem. - Ee, zapomnij, że o to pytałem - uciął Lloyd. - Jeszcze po jednym? - Jeszcze nie wypiłem - odparł Whitney, zaglądając do swojej szklaneczki. - A ja już. - Podszedł do barku. Stojąc plecami do Whitneya, powiedział: - Nie mógłbym tego zrobić