Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Najlepiej było zmieniać trasy przelotów, tak żeby samoloty latały tam i z powrotem w poprzek szlaku wodnego. Następnego ranka śmigłowiec z zaopatrzeniem wylądował w małej wiosce Tan Hiep pośrodku labiryntu namorzynowych bagnisk i rzeczułek Rung Sat. Kryte trzciną chaty wioski stały na wysokich palach, a do drzwi prowadziły chwiejne drabiny. Zalegające ziemię szczątki świadczyły o odpływie. Zin-niemu trudno było sobie nawet wyobrazić, co tu się działo podczas przypływu. Kiedy wygramolił się ze śmigłowca, powitało go dwóch doradców batalionu - kapitanowie Joe Hoar i Bob Hamilton. Wyjaśnili, że pułkownik Andersen poinstruował ich przez radio, aby przygarnęli Zinniego na kilka tygodni -jednak ich sceptyczne spojrzenia świadczyły, że zastanawiali się, co tu w ogóle robi ten podporucznik. Zabrali Zinniego na spotkanie z dowódcą batalionu, majorem Tri, oraz kilkoma spośród oficerów, w tym oficerem operacyjnym batalionu, porucznikiem Hoa Dang Nguyen. Hoa był szczupłym młodzieńcem, wzrostu mniej więcej takiego jak Zinni (173 centymetry), absolwentem akademii wojskowej. Jak wielu oficerów marines, dobrze mówił po angielsku, był przyjazny, otwarty i towarzyski... i miał bardzo zachodni sposób bycia. Szybko przypadli sobie z Zinnim do gustu, by w końcu stać się bliskimi przyjaciółmi. Tri (absolwent amerykańskiej uczelni wojskowej) miał równie zachodni sposób bycia co Hoa, lecz był przy tym niezwykle gładki w obejściu. Był także bardzo inteligentny, przez swoich uważany za jednego z najbardziej błyskotliwych i pomysłowych dowódców. Charakteryzowało go bardziej intelektualne podejście do małych operacji niż jego działających na wyczucie kolegów, którzy szlify zdobywali w większości na polu bitwy. W 1967 roku miał już za sobą znaczące doświadczenie bojowe i był wielokrotnie odznaczany, w tym kilkoma Srebrnymi Gwiazdami. Oczekiwano, że pewnego dnia zostanie dowódcą wszystkich marines. Następnie Bob Hamilton zaprowadził Zinniego do domu na palach, w którym miał nocować. Należał on do szefa osady i był w nim zakwaterowany lekarz batalionu. Choć Zinni nie mógł uwierzyć, że nie nadużywa jego gościnności, gospodarz wydawał się autentycznie szczęśliwy, mogąc go gościć. Kiedy się już zadomowił, Hamilton wprowadził go w szczegóły działań w Rung Sat: 42 Misją marines było, jak wyjaśnił, wykorzenienie struktur VC i zapewnienie żeglowności szlaków wodnych. Warunki terenowe były koszmarne - muliste błotne równiny podczas odpływu i nadzwyczaj wysokie przypływy, zatapiające dosłownie cały region. Niemal nieprzebyty gąszcz namorzynów sprawiał, że przemieszczanie się było powolne i trudne. Sytuację dodatkowo utrudniały węże, ogromne słonowodne krokodyle* i roje moskitów. Taktyka stosowana przez wietnamskich marines obejmowała patrolowanie rzek i strumieni, ataki z zaskoczenia na domniemane bazy VC z użyciem łodzi RAG, kontrolę żeglugi oraz organizowanie nocnych zasadzek na szlakach wodnych. Od następnego dnia Zinni miał uczestniczyć w tych misjach. - Czego oczekują ode mnie Wietnamczycy? - zagadnął Zinni. - Słuchaj - odparł Hamilton - nie masz im udzielać porad taktycznych. Nie potrzebują ich. Ale jesteśmy im przydatni pod innym względem. Oto czego tak naprawdę oczekują. - Tu zaczął objaśniać Zinniemu kwestie techniczne, z którymi musiał się zaznajomić, by pomagać wietnamskim marines z RungSat: współpraca z oddziałami RAG, wzywanie wsparcia artyleryjskiego i powietrznego oraz wzywanie ewakuacji medycznej. Po wyjściu Hamiltona Zinni z trudem krył podekscytowanie na myśl, że w końcu zobaczy marines w akcji. Według raportów z następnego ranka kompania strzelców nawiązała kontakt z VC. Wywiązała się krótka wymiana ognia. Były straty po stronie marines. Kompania zażądała ewakuacji medycznej - amerykańskim śmigłowcem. Zgodnie z przepisami śmigłowce amerykańskie wlatujące w strefę lądowania musiały znajdować się pod nadzorem amerykańskich doradców. Chociaż kompanii nie towarzyszył żaden z nich, piloci zgodzili się zabrać doradcę po drodze, żeby wyznaczył koordynaty strefy lądowania z powietrza. Ponieważ żaden z wietnamskich marines w strefie nie znał angielskiego, całe przedsięwzięcie miało spocząć na barkach doradcy lecącego w jednym ze śmigłowców medevacu. Hamilton i Hoar zadecydowali, że najwyższa pora, by Zinni postawił pierwsze kroki. Podekscytowany, zdenerwowany Zinni obserwował lądujące śmigłowce. Wszedł na pokład. Kiedy wznieśli się w powietrze, rozpoczął odprawę dla pilotów, starając się ze wszystkich sił zachowywać profesjonalnie. W parę minut później znaleźli się nad strefą lądowania. Była nią błotnista polana. * Widząc krokodyla, marines otwierali do niego ogień. Początkowo Zinni myślał, że strzelają do krokodyli, bo się ich boją. Potem dowiedział się, że za skórę płacono w Sajgonie 60 dolarów. Załatwienie krokodyla mogło się niemalże równać z załatwieniem żołnierza VC. 43 Radio skrzeczało po wietnamsku. Zinni robił, co mógł, żeby w odpowiedzi krzyczeć po wietnamsku, szybko tłumaczyć i po angielsku wydawać polecenia pilotom. Wietnamczycy wystrzelili granat dymny. Zinni sprawdził kolor* i śmigłowiec zszedł do lądowania na polance pośród splątanych namorzynów. Jeszcze chwila i Zinni ujrzał trzy czy cztery ciała żołnierzy Wietkongu w czarnych kimonach i przykryte pałatkami ciała martwych marines