Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Uzbrojeni w dzidy, stanęli ramię w ramię 14 z wfócznikami, tworząc mur zdolny do powstrzymania naporu flamandzkiej falangi. Konetabi uważał, że zakuci w zbroje rycerze stanowili na linii oporu siłę i moc, której nie można było złamać. Przewidział jednak, że o wygraniu bitwy zadecyduje nie centrum, lecz flanki. To tam konni rycerze, częściowo ukryci i czekający w odwodzie, zaatakują na jego rozkaz nie osłonięte boczne szeregi mieszczan, które pójdą w rozsypkę. W ten sposób, nacierając na nich z prawa i z lewa, a zachowując przy tym niepokonane centrum, zgniecie ich armię niczym orzech. Enguerrand de Coucy, hrabia de Soissons, który w latach 1375-1376 kierował guglerami, był jednym z tych, którzy opracowali plan bitwy, i tych, którzy znajdowali się w pierwszych szeregach. Dowódca mieszczan, Philipp van Arte-velde, nakazał swoim ludziom trzymać się razem, a nawet kazał im chwycić się za ręce lub powiązać się wzajemnie. Rankiem, zanim ruszyli do ataku, Flamandowie zasypali francuskie linie strzałami z łuków i kusz, jednakże zbroje rycerzy okazały się w dużej mierze nie do przebicia. Wówczas mieszczanie ruszyli masą na francuskie włócznie, jak to ujął francuski kronikarz Froissart, niczym "rozjuszone dziki". Początkowo odnieśli sukces, nacierając na francuskie zastępy, jednak ich nie rozbijając. Wydawało się teraz, że podobnie jak bywało w przypadku wielu planów, starannie z góry przygotowanych, tak i tu jeden szczegół zniweczy nadzieje Francuzów, ponieważ flamandzka flanka nie była już widoczna, wbiwszy się głęboko w środek francuskiej armii. Konni rycerze pod dowództwem księcia de Bourbon i hrabiego de Soissons, którzy mieli otoczyć ją z obu stron, stali bezsilni. De Soissons zaproponował, aby rozpuścili swoich ludzi i rozjechali się na prawo i lewo; mogło się wydawać, że rzucili się do ucieczki. Wtedy jednak zawrócili i zaatakowali flamandzkie oddziały od tyłu, gromiąc ich rezerwy. Był to druzgocący cios, zwłaszcza że większość żołnierzy stojących w odwodzie nie miała zbroi. Pod kopytami koni bojowych piętrzyły się stosy ciał, a widząc, co się dzieje, rycerze, którzy zsiedli z koni, z głośnym okrzykiem zaczęli przeć naprzód. Razem zgnietli Flamandów. Wielu mieszczan zostało stratowanych na śmierć, a wśród nich ich dowódca, Philipp van Artevelde. Ziemia spłynęła flamandzką krwią. Okazując pogardę dla nisko urodzonego wroga, francuscy dowódcy rozkazali, by ciała poległych gniły lub też zostały pożarte przez dzikie zwierzęta, stanowiąc "ucztę dla psów i kruków", jak to ponuro, acz dosadnie, ujął Froissart. » » * Taki los chciał Leopold zgotować Szwajcarom, a założenia jego planu zaskakująco przypominały plan bitwy pod Roosebeke. Przede wszystkim nie zamierzał marnować czasu na obleganie szwajcarskich miast, lecz chciał wciągnąć je w otwartą bitwę. Wiedział również, że w bliskim starciu halabarda jest śmiercionośną bronią i że człowiek na koniu nie potrafi jej odeprzeć. Drzewce halabardy było po prostu dłuższe niż miecz. Szwajcarzy mogli bezkarnie zadawać cios za ciosem, wiedząc, że jeździec nie może się zbliżyć do przeciwnika. Jednakże w przypadku walki pieszej, kiedy rycerze mogli używać długich dzid, szansę się wyrównywały. Zanim Szwajcarzy sięgną po swoją broń, będą musieli prze- 15 drzeć się przez gęstwinę najeżonych ostrzy. A gdy jego piesi zewrą się ze Szwajcarami w śmiertelnym uścisku, podobnie jak pod Roosebeke, konni uderzą z flanki i rozsieką ich na kawałki. W ten sposób szaleńczy atak Szwajcarów będzie można przekształcić w bliskie zwarcie z zakutymi w zbroje rycerzami, a gdy tylko wróg opadnie z sił, wschodni sojusznicy ruszą w pościg za niedobitkami, jeśli ci znowu zechcieliby się skryć w lasach. Chcąc pokazać, że walczyć pieszo nie jest żadnym dyshonorem, sam książę miał zająć miejsce obok chorągwi, z dzidą w ręce, pospołu z rycerzami i giermkami. Tak więc za jednym zamachem można było położyć kres długotrwałej przewadze wojowniczych Szwajcarów. Gdyby tylko w otwartej walce udało się skutecznie pokonać ludzi z gór, miasta poddadzą się same, posłusznie uznając zwierzchnictwo Habsburgów. Wojska, które wyruszyły z Brugg, kierując się na zachód, a następnie skręcając na południe przez góry Aargau w kierunku Sempach i zbuntowanych miast środkowej Szwajcarii, były pewne zwycięstwa. Tereny, które przemierzały w drodze na południe, były wrogie i chociaż oficjalnie znajdowały się we władaniu Habsburgów, ludność z niechęcią odnosiła się do kolejnej armii, którą musiała wyżywić