Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Dziękuję za dużą paczkę chleba krasnoludów. Podzieliłem ją z innymi krasnoludami ze Straży i mówią, że nawet lepszy niż ten od Staloskurki ("Chleb na ostro") i nic nie pszebije w smaku kutego w domu bochenka czyli, dobra robota mamo. Dobrze się wszystko układa z Wilczym Stadem co wam o nim opowiadałem ale kom. Vimes nie jest zadowolony mówiłem mu że to w głębi serca dobre chłopaki i dobrze im zrobi jak poznają życie w Nautrze i na Pustkowiach a on powiedział że już poznali ale, dał mi 5 dolarów na piłkę co pokazuje że tak naprawdę, mu zależy. W Straży widzi się nowe tważe i dobrze z powodu tych kłopotów z Klatchem wszystko Groźnie wygląda, czuję że to Sza pszed Burzą nie ma co. Muszę jusz kończyć bo jacyś złodzieje się włamali do Składu Diamentów Vortina i wzięli na zakładnika kapral Anguę. Obawiam się że nastąpi, straszliwy rozlew krwi zatem Pozostaję Waszym kochającym synem Marchewa Żelaznywładsson (kapitan). Ps. Jutro napiszę znowu. Marchewa starannie złożył list i wsunął go pod pancerz. - Myślę, że mieli dość czasu, by przemyśleć nasze sugestie. Co jest następne na liście? Funkcjonariusz Shoe przejrzał gruby plik przybrudzonych kartek i wyciągnął kolejną. - No, doszliśmy już do wykroczeń polegających na wykradaniu miedziaków ślepym żebrakom - powiedział. - A nie, tutaj jest coś lepszego... Marchewa wziął od niego kartkę, a w drugą rękę ujął megafon. Potem ostrożnie wysunął głowę ponad krawędź wózka. - Witam znowu! - powiedział wesoło. - Znaleźliśmy jeszcze coś. Kradzież biżuterii z... - Tak! Tak! My to zrobiliśmy! - wykrzyknął głos z budynku. - Naprawdę? Przecież jeszcze nie powiedziałem, kiedy to było... - Nie szkodzi, to my! Czy teraz możemy już wyjść? W tle słów rozbrzmiewał inny dźwięk. Przypominał cichy, nieustający warkot. - Myślę, że powinniście wiedzieć, co ukradliście - oświadczył Marchewa. - Eee... pierścienie? Złote pierścienie? - Przykro mi, nie ma ani słowa o pierścieniach. - Perłowy naszyjnik? Tak, to był... - Cieplej, ale nie. - Kolczyki? - Ooo, jesteście blisko - zachęcił rozmówcę Marchewa. - Korona, prawda? Albo diadem? Marchewa pochylił się do Rega Shoe. - Tutaj jest napisane, że tiara, Reg. Możemy im... - Wyprostował się. - Jesteśmy skłonni uznać diadem. Brawo! Raz jeszcze obejrzał się na Shoe. - To na pewno w porządku, Reg? Żaden przymus, prawda? - Wykluczone, kapitanie. Przecież to oni się włamali, oni wzięli zakładnika... - Chyba masz rację... - Błagam! Nie! Dobry piesek! Leżeć! - To chyba byłoby wszystko, kapitanie. - Reg Shoe wyjrzał zza wózka. - Przyznali się do wszystkiego oprócz sprawy kieszonkowca z Rajd Parku... - To my! - krzyknął ktoś. - ...a to była kobieta... - To my! - Tym razem głos był bardziej piskliwy. - Czy możemy wyjść? Proszę! Marchewa wstał i uniósł megafon. - Gdyby panowie zechcieli wyjść z rękami w górze... - Chyba żartujesz... - jęknął ktoś do wtóru kolejnego warknięcia. - A przynajmniej z rękami tak, żebym je widział. - Jasna sprawa, szefie! Czterech mężczyzn chwiejnym krokiem wyszło na ulicę. Poszarpane ubrania trzepotały na wietrze. Kiedy Marchewa ruszył w ich stronę, przywódca oskarżycielsko wskazał palcem drzwi. - Właściciel tego lokalu powinien być ukarany! - zawołał. - Jak można trzymać takie dzikie zwierzę w skarbcu? To skandal! Włamaliśmy się absolutnie spokojnie, a to nas zaatakowało! Bez żadnego powodu! - Strzeliliście do obecnego tu funkcjonariusza Shoe - przypomniał Marchewa. - Tak żeby chybić! Na postrach! Funkcjonariusz Shoe wskazał sterczącą z półpancerza strzałę. - Całkiem z przodu! - poskarżył się. - Trzeba będzie spawać, a musimy sami płacić za naprawy zbroi. I zawsze już zostanie ślad, widzicie, choćby nie wiem co. Ich przerażony wzrok wędrował od śladów szycia na szyi do rąk. Zaczynali sobie uświadamiać, że choć przedstawiciele ludzkiej rasy pojawiali się w rozmaitych kolorach, bardzo niewielu żyjących miało skórę szarą z odcieniem zieleni. - Zaraz! Ty jesteś zombi! - Jasne, kopcie człowieka tylko dlatego, że jest martwy - rzucił ostro funkcjonariusz Shoe. - Wzięliście kapral Anguę jako zakładniczkę. Damę - powiedział Marchewa tym samym spokojnym głosem. Bardzo grzecznym tonem. Ale ów ton sugerował, że gdzieś tam pali się lont i nierozsądnie byłoby czekać, aż płomień dotrze do beczki. - No... tak jakby... ale musiała uciec, kiedy pojawił się ten potwór... - Czyli ją tam zostawiliście? - zapytał Marchewa, wciąż bardzo spokojny. Mężczyźni padli na kolana. Ich przywódca błagalnie wyciągnął rękę. - Proszę! Jesteśmy zwykłymi złodziejami i rabusiami! Nie jesteśmy złymi ludźmi! Marchewa skinął funkcjonariuszowi Shoe. - Zabierzcie ich do Yardu. - Tak jest! - Reg spoglądał wrogo na więźniów. Załadował kuszę. - Przez was jestem dziesięć dolarów do tyłu. Więc lepiej nie próbujcie uciekać. - Nie, proszę pana. My nie z tych... Marchewa zanurzył się w półmroku wnętrza budynku. Przerażone twarze wyglądały zza drzwi w korytarzu. Uśmiechnął się do nich uspokajająco i pomaszerował do skarbca. Kapral Angua poprawiała mundur. - Zanim jeszcze zaczniesz: nikogo nie ugryzłam - powiedziała, gdy stanął w drzwiach. - Nawet zadrapań. Szarpałam ich tylko za spodnie. A nie był to różany ogród, chcę zaznaczyć. Handlarz diamentów spoglądał na niego zdumiony. - Przecież mieli zakładnika... - Zrozumieli, że błądzą - odparł kapitan. - I... i słyszałem jakieś warczenie... Brzmiało jak wilcze... - A tak... Wie pan, kiedy złodzieje się pokłócą... Nie było to żadne wyjaśnienie, ale ponieważ ton głosu sugerował, że jest, pan Vortin wierzył w nie jeszcze całe pięć minut po wyjściu Marchewy z Anguą. - Przyjemnie się zaczął ten dzień - stwierdził Marchewa. - Dziękuję ci. Nie, nic mi się nie stało - odparła Angua. - Człowiek ma takie uczucie, że warto się starać. - Tylko włosy mam potargane i następną koszulę do wyrzucenia. - Dobra robota. - Czasami mogłabym podejrzewać, że w ogóle nie słuchasz, co do ciebie mówię - oświadczyła Angua. - Miło mi to słyszeć - zapewnił Marchewa. Cała straż zjawiła się na komendzie. Vimes spoglądał na morze twarzy. O bogowie, myślał. Ilu już mamy? Parę lat temu można było wszystkich strażników policzyć na palcach ręki ślepego rzeźnika, a dzisiaj... Jeszcze więcej ich wchodzi! Pochylił się do kapitana Marchewy. - Kim są ci wszyscy ludzie? - To strażnicy, sir. Sam ich pan przyjął. - Naprawdę? Przecież niektórych nawet nie widziałem! - Podpisał pan dokumenty, sir