Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Ulga powodowała pogorszenie. Nawałnica wzbierała na sile, przekraczała wszelkie możliwe do ogarnięcia wymiary. Zdarzają się potopy śnieżne; był to właśnie taki potop. Paroksyzmy jego pastwiły się i nad lądem, i nad oceanem. W tej samej to chwili zapewne nieszczęsny barkas rozbijał się walcząc z podwodnymi skałami. Chłopiec szedł wśród tego wiatru, po pokrytej śniegiem równinie, kierując się ciągle na wschód. Nie wiedział, która może być godzina. Dymy stracił już z oczu od dawna. Wśród nocy znaki takie znikają zresztą łatwo, a ognie już pogaszono o tej późnej porze; być może zresztą, że się pomylił, że w stronie, ku której wędrował, nie było żadnego miasteczka, żadnej wioski. Choć ogarniało go zwątpienie, z uporem szedł naprzód. Dziewuszka kilkakrotnie zaczynała płakać. Starał się wówczas ukołysać ją rytmem swoich kroków. Uspokajała się, milkła. Zasnęła wreszcie na dobre. Drżąc cały, czuł, że jest ciepła. Poprawiał często fałdy kaftana przy szyjce maleństwa dbając, by przez zbytnie ich rozchylenie nie przedostawał się do środka stopniały śnieg i szron. 84 Równina była falista. U dna pochyłości, w zagłębieniach terenu śnieg naniesiony przez wiatr był tak głęboki, że sięgał chłopcu po pas. Przedzierał się przez te zaspy całą siłą nóg i kolan. A po wydobyciu się z parowu wydostawał się na wzniesienia omiecione przez wiatr ze śniegu. Tam napotykał z kolei na gołoledź. Ciepły oddech dziewczynki muskał mu policzek rozgrzewając go na chwilę, po czym za- trzymywał się na włosach, ścięty na sopel przez mróz. Chłopiec zdawał sobie sprawę, że za żadną cenę upaść mu nie wolno. Nie podniósłby się już bowiem więcej. Wyczerpany był tak bardzo, że jak tamtą umarłą kobietę, ołów ciemności przygniótłby go swoim ciężarem, że lód przylutowałby go do ziemi jeszcze za życia. Udało mu się zejść na dół po stromych stokach przepaści; potykał się na trzęsawisku i też wyszedł cało; teraz zwykły upadek na ziemię to śmierć. Jeden niezręczny krok i oto grób się otwiera. Nie wolno mu się było pośliznąć. Nie miałby już siły, by dźwignąć się choćby na kolana. A pośliźnięcie się groziło przy każdym kroku; wszędzie gołoledź tylko i stwardniały, zmarznięty śnieg. Mała, którą niósł na rękach, niesłychanie utrudniała mu chodzenie; był to nie tylko ciężar zbyt wielki dla jego wyczerpania i zmęczenia, była to również przeszkoda. Przytrzymywał ją oburącz, a temu, co usiłuje iść po gołoledzi, niezbędne są swobodne ruchy obu ramion dla utrzymania równowagi. Musiał się obchodzić bez tego wahadła. I obchodził się, i szedł nie wiedząc, co począć pod ciężarem. Niemowlę to było kroplą przepełniającą czarę jego nieszczęścia. Szedł naprzód, chwiejąc się przy każdym stąpnięciu, jakby na trampolinie i z dala od ja- kichkolwiek oczu, co by go podziwiać mogły, dokonywał cudów ekwilibrystyki. Być może zresztą - powtórzmy to raz jeszcze - na tej drodze przez mękę towarzyszyło mu z daleka, z mrocznych głębokości spojrzenie - spojrzenie matki i spojrzenie Boga. . Potykał się, chwiał i odzyskiwał równowagę, troszczył się o niemowlę poprawiając na nim ubranie i przykrywając główkę, znów się potykał i szedł, i szedł poślizgując się i znów odnajdując równowagę. A wiatr popychał go jeszcze, nikczemnie. Najprawdopodobniej nadkładał też drogi niemało. Znajdował się zapewne na równinach, na których później założona została Bincleaves Farm, pomiędzy dzisiejszym Spring Gardens i Personage House. Dziś są tam wioski i wille, wtedy były to puste ugory. Niecałe stulecie dzieli nieraz step od miasta. Nagle oślepiająca, lodowate zawierucha ustała na chwilę i chłopiec zobaczył prawie że tuż przed sobą gromadkę kominów i dachów rysujących się wyraźnie pod przykryciem ze śniegu, przeciwieństwo sylwetki, miasteczko wyrysowane bielą na czarnym tle widnokręgu, coś, co dzisiaj nazwać by można negatywem. Dachy, domy, schronienie! A więc gdzieś doszedł jednak. Poczuł niewysłowione podnie- cenie nadzieją. Kiedy majtek siedzący na maszcie zbłąkanego okrętu wykrzyknie: ziemia! - tych samych doznaje wzruszeń. Chłopiec przyśpieszył kroku. Dotarł więc wreszcie do ludzi! Zbliżał się ku żyjącym! Już niczego nie musiał się obawiać. Ogarnęło go nagłe ciepło - poczucie bezpieczeństwa. To, co do t ej pory przechodził, kończyło się wreszcie. Już nigdy odtąd nie będzie ani nocy, ani zimy, ani burzy. Wydawało się mu, że wszystko, na co tylko zło zdobyć się potrafi, jest już poza nim. Dziewczynka nie była mu już ciężarem. Biegł prawie. Nie odrywał spojrzenia od tych dachów. Tam było życie. Nie spuszczał ich z oczu. Umarły tak by chyba patrzył na to, co by mu się ukazało przez uchylone wieko trumny. Były to te same kominy, których dymy zobaczył był poprzednio. Ale w tej chwili nie unosił się nad nimi żaden dym. 85 Wkrótce dotarł do pierwszych mieszkań ludzkich. Było to przedmieście miasteczka, otwarta ulica. W owym czasie zamykanie ulic na noc zaczynało już wychodzić z użycia. U początku jej stały dwa domy. Nie paliła się w nich żadna świeca, żadna lampa, nigdzie, na całej ulicy, w całym mieście, jak tylko sięgnąć można było wzrokiem - żadnego światła. Dom po prawej stronie był bardziej dachem tylko niż domem; nędzny był niewymownie; ściany miał z polepy i słomianą strzechę; więcej w nim było słomy niż gliny. Wysoka pokrzywa, rosnąca tuz przy ścianie, sięgała aż po sam dach