Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Strzegło jej dwóch mężczyzn, którzy cały czas byli na wpół pijani. - Ja zadbam o bezpieczeństwo. Nie mów dziś nic nikomu poza arcybiskupem. Całą resztę zawiadom rankiem w dniu ślubu. Tawl myślał o Catherine. - - Proszę bardzo. - Gdy decyzja już zapadła, diuk wyraźnie pragnął się oddalić. - Pójdę najpierw do arcybiskupa, polem do Melliandry. a na koniec do Catherine. - - Ale... - - Nie, Tawlu - przerwał mu diuk. - Nie mogę powiadomić córki dopiero na kilka godzin przed ślubem. To wyglądałoby tak, jakbym jej nic ufał. - Przeszył Tawla twardym spojrzeniem, kładąc kres dyskusji. - Przyślę do ciebie Bailora. Możesz z nim wszystko ustalić. W kaplicy muszą być kwiaty i tak dalej. Nie chcę, żeby Melliandra poczuła się czymś rozczarowana. Tawl pokłonił się. - Dopilnuję, by wszystko było na miejscu. Diuk odwrócił się na pięcie i oddalił, przecinając dziedziniec. Tawl stał tam jeszcze przez pewien czas. Słońce południa świeciło mu na plecy, rzucając przed nim mały, ale głęboki cień. Cropc pospiesznie przemykał targowymi ulicami. Nie znosił wychodzić za dnia, zwłaszcza kiedy świeciło słońce. Wszyscy gapili się na niego, mężczyźni się śmiali, a dzieci rzucały patykami i kamieniami. Próbował zakładać kaptur, lecz w ciepły, pogodny dzień, taki jak dziś.,przyciągał tylko w ten sposób więcej uwagi. Wyglądał jak kat. Gdyby nic było tu ludzi, mógłby poświęcić dowolnie wiele czasu na przyglądanie się zwierzętom w klatkach: kuropatwom, prosiaczkom, sowom. Nie śmiał jednak nawet zwolnić - chyba że przy sowach - bojąc się, że sprzedawcy przeklną go za odstraszanie płacących klientów. W przeszłości zdarzało mu się to bardzo często. Potrafiłjednak znaleźć pociechę. W woreczku, który miał wszyty w połę płaszcza, siedział potężny szczur. Wielki Tom, jak nazywał go Crope, był jednym z eksperymentów jego pana, i urodził się bez jednej łapki. Pan kazał go utopić, ale Crope nie miał serca tego zrobić. Małe, paciorkowate ślepia Wielkiego Toma przypominały mu oczy matki. Utykał też tak jak ona. Dlatego Wielki Tom już od kilku miesięcy pomagał mu żyć. Crope wolał nie ryzykować, że jego pan dowie się, iż nie wykonał rozkazu. Potrząsnął energicznie głową. Nie. tego by nie chciał. Kiedy przepychał się do straganu zielarskiego, próbując sobie przypomnieć udzielone przez pana wskazówki, sięgnął dłonią za pazuchę, by poczuć uspokajający ciężar drugiej rzeczy, która dodawała mu otuchy: jego malowanej szkatułki. Gdy tylko jej dotknął, od razu poczuł się lepiej. Była najstarszym i najcenniejszym przedmiotem, jaki posiadał. Dała mu ją przed wieloma laty piękna pani, która była jego przyjaciółką. Połączyła ich miłość do zwierząt, zwłaszcza ptaków. Na wieczku przedstawiono jej ulubione mewy. Mówiła, że przypominają jej dom. Ktoś przepchnął się brutalnie obok Crope’a, wyrywając go ze wspomnień. - Z drogi, ty ociężały prostaku - warknął niski, cuchnący mężczyzna, który w jednej ręce trzymał kilka sztuk materiału, a w drugiej szpilki i nożyczki. Z pewnością był krawcem. Nim Crope zdążył powiedzieć „Przepraszam”, człowieczek się oddalił. Crope przyglądał się, jak przedziera się przez tłum. Pewną satysfakcję sprawił mu fakt, że nie był jedyną osobą, którą odepchnął na bok. Taki sam los spotykał kobiety, starców i straganiarzy. Nagle krawiec wybrał sobie niewłaściwą ofiarę. Walnął łokciem wysokiego, ciemnowłosego mężczyznę, który - zamiast zejść mu z drogi - odwrócił się i uderzył go prosto w twarz. Bele materiału i szpilki pofrunęły w powietrze. Krawiec padł na ziemię. Mężczyzna kopnął go jeszcze raz, splunął na niego, po czym ruszył przed siebie, nic zważając na wrogie spojrzenia tłumów. Serce Crope’a zabiło jak szalone. Rozpoznał (ego człowieka. Był to Traff. najemnik pana. Na jego oczach wmieszał się w tłum. Po chwili olbrzym podążył za nim. Pogłaskał podekscytowany Wielkiego Toma. - - Pan będzie zadowolony - wyszeptał do szczura, idąc za TralTem przez miasto. - - Jestem bardzo zadowolony, Crope - oznajmił Baralis. - Dobrze się spisałeś. Gigant rozpromienił się. - - Wypatrzyłem go własnymi oczyma, panie. - - I gdzie w końcu wylądował? - - W bardzo miłym domku, panie. Były tam damy wyglądające przez okna. - - Hmm, w burdelu. Czy to było na Burdelowej? - Widząc, że sługa go nie zrozumiał, Baralis spróbował raz jeszcze. - Czy było tam dużo podobnych domów, z wyglądającymi przez okno damami? Cropc skinął energicznie głową. - - Tak. panie. Piękne damy. Cała ulica pięknych dam. - - A czy Trafi” zauważył, że za nim idziesz? - - Nie, panie, ale mógł usłyszeć damę, która mnie przegoniła. - - Jaką damę? - - Tę bez przednich zębów. Zauważyła, że stoję pod domem i powiedziała mi... - Cropc przerwał, próbując przypomnieć sobie dokładne brzmienie jej słów-...żebym wyniósł się stąd do jaskini, z której przyszedłem. Baralis zamachał rękami. - Wystarczy. Idź już. Zaczekał, aż jego sługa wyjdzie z komnaty, po czym zaczerpnął głęboko tchu. Crope znalazł kogoś, kto mógł się okazać bardzo użyteczny. Naprawdę bardzo użyteczny. Na biurku leżał przeciwbólowy środek, który miał właśnie połknąć, kiedy wrócił jego sługa. Złapał za fiolkę i cisnął ją w ogień. Jej zawartość rozjarzyła się czystym, białym płomieniem. Nie będzie teraz potrzebował lekarstwa. Usłyszał ciche pukanie do drzwi. Nim zabrzmiało ostatnie uderzenie, wiedział już, kto idzie. - Catherine, mówiłem ci, żebyś” tu nie przychodziła - powiedział otwierając drzwi. W jego głosie nie było delikatności. Nim wpuścił ją do środka, rozejrzał się uważnie w obie strony. Zauważyła jego ostrożność. - Nie jestem głupia, lordzie Baralisie - oburzyła się. - Sądzisz, że przyszłabym tutaj, nie upewniwszy się, że nikt mnie nie śledzi? Policzki miała bardzo zarumienione. Piła. Baralis zamknął drzwi, podszedł do biurka i nalał jej kielich wina. Nie zaszkodzi, jeśli Catherine wypije jeszcze trochę. Wręczając dziewczynie puchar, przesunął palcami po jej nadgarstku. - Wybacz mi