Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Bartłomiej zastał pokrajaną już ziemię i przyjął w opiekę swoją pierwszy zasiew ozimy – a ja jeszcze ani jednego kroku nie dałem z łóżka. Rana, którą mi w dzień zajazdu zadał był Murdelio, lubo była ostrym i nieszerokim uczyniona żelazem, w żaden sposób zupełnie się nie dawała zagoić; lekarze aż zachodzili w głowy i nie mogąc dać sobie rady, powiadali, że sztylet musiał być zatruty. Jednakże niebezpieczeństwa nie było: w sierpniu już nawet obiecywali mi oni na pierwsze dni września wyzdrowienie zupełne. Ja też na nich znowu nie nalegałem tak bardzo, słabość ta bowiem przy niewielkich. boleściach, a ustawicznym siedzeniu Zosi przy moim łóżku nie tylko nie była mi nadto przykrą, ale owszem, była ona i będzie jedną z najpiękniejszych chwil mego życia. Tym ci przyjemniejsze były one chwile mego w domu dziadkowym leżenia, ile że poczciwe Litwiny, przekonawszy się z łaski swojej podczas zajazdu dowodnie, że nie jestem niegodnym ich przyjaźni i życzliwości, nie zaniedbywali mnie, ile możności, jak najczęściej nawiedzać, a że to u nich umysł także wesoły i do swawoli skory, a dziadek miał dawną pod spichrzem piwnicę, którą teraz dla panów braci na ścieżaj otworzył, więc i nieraz tak było, że w moim domu, i to przy moim łóżku, gwar był jak przy szynkwasie – albo kiedym był dobrej myśli, Węgrzynkowi mojemu, który pomimo ran kilkunastu i ciężkiego pobicia dawno już był wyzdrowiał, za siebie je spełniać kazałem. I nie krzywiła się szlachta na to, bo wiedziała dobrze, że Węgrzynek jest szlachcic, a choćby nim nie był, toż fantazja jego, z którą nad wszystkich pierwszy na zamek Murdeliona uderzył, wartą była szlachectwa. 226 oblać się – tu: obrosnąć tłuszczem. 227 otawisko – łąka, na której rośnie otawa, tj. trawa wyrastająca po pierwszych sianokosach. 213 Zabawom onym, które się w moim odbywały pokoju, dziadek towarzyszył statecznie i pił równo z drugimi, a może i lepiej, a kiedy wpadł w dobry humor, to powiadał szlachcie o ich ojcach i dziadach rzeczy takie, że go słuchali jak gdyby wieszcza lub proroka. Gintowt stary z czerwoną przez twarz pręgą i poniewolnie podciętymi wąsami ledwie nie codziennie do nas przyjeżdżał, a przywożąc ze sobą prawie zawsze takich, którzy przy zajeździe nie byli, codziennie tymi samymi słowy opowiadał im szeroko i długo głębokość i dowcip onych przez niego samego wymyślonych i wykonanych planów, których skutkiem było ubieżenie diabelskiego zamczyska i wydobycie ze szponów szatańskich pani stolnikowej dobrodziejki, której rączki całował. Ale pani stolnikowa nieczęsto pokazywała się u mnie, daleko mniej jeszcze gościom, a będąc ustawicznie smutną i często płaczącą, niemało nanudziła się dziadka, aby z Litwy wyjeżdżać i nie powracać już do Źwiernika, tylko teraz znów na Wołyniu zamieszkać, we wsi onej, którą tam miała. Dziadek protestował się przeciw temu, a nawet, kiedy tego potrzeba była, mawiał do niej surowo i ostro: – Dajże mnie pokój z tym twoim wyjazdem! Pan Bóg przez dobroć swoją najwyższą prawie cudem mnie wrócił na Litwę i pewnie nie po co innego, tylko po to, ażebym kości moje położył przy ojcach, a ona mnie każe wlec się aż gdzieś na Wołyń! I w ogóle można powiedzieć, że po powrocie stolnikowej ze Zamku, dziadek cale inaczej się z nią obchodził niż przedtem; czemu tak było i co się tam zresztą działo w sercu tej kobiety, gdzie były jej uczucia, gdzie myśli – nikt się nie dowiedział ni teraz, ni potem