Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Próbowałem wyciągnąć się obok niej. Rozwidniało się, miałem mnóstwo towaru do skontrolowania na składzie. Wolałem pracę niż spokój, którego mogłem przy niej zaznać. Może kiedyś Jakaś kobieta zdoła skłonić mnie do zwolnienia tempa, może któregoś dnia będę potrafił rozkoszować się odpoczynkiem. Wówczas, z taką kobietą, tylko z nią, zbuduję moją fortecę. Małgorzata nie miała pretensji, gdy odchodziłem. - Naucz się być szczęśliwym, Mendle, ciągle gdzieś pędzisz. Całowałem ją i odchodziłem, ale pamiętałem te słowa, które zakłócały mi sen. To samo mówił Goldman. Kiedy wreszcie będę mógł złożyć broń? Potem znów wpadałem w wir pracy. Pewnego dnia, gdy podniosłem rękę w sali licytacyjnej, aby podbić jakąś cenę, ktoś położył mi dłoń na ramieniu. Był to Jack Ellis, jeden z gości hotelowych w Fallsburgu. Jack i Joe mieli na Trzeciej Alei niewielki, trochę staroświecki sklep ze składem. Zabrali mnie z sobą, zeszliśmy do piwnicy, wyobrażałem już sobie poustawiane tam moje skrzynie, cisnących się dokoła klientów. To był uśmiech losu. Jack i Joe zgodzili się; jestem importerem, będę sprzedawał u nich, wypłacając im pewien procent od transakcji. Moja praca przybrała wówczas jeszcze szybszy rytm. Nowy Jork, Londyn, Paryż, Frankfurt, Berlin, Frankfurt, Nowy Jork, ulice tych miast, ich oblicza. Mówiący po rosyjsku lub po polsku antykwariusze na „pchlim targu", Berlińczycy przesuwający się kolejno przez sklep w Trzeciej Alei, w Berlinie - Tolek, taksówki, sen, który nagle walił się na mnie, i te kilka minut wcześnie rano, gdy leżąc nieruchomo z zamkniętymi oczami widziałem ich wszystkich, moich najbliższych, ojca, matkę, braci, Rywkę i jeszcze innych, których kochałem i których nigdy nie zapomnę. Potem zrywałem się, telefon, składy. Dla oszczędności często sam wyładowywałem ciężarówkę na Trzeciej Alei: osiemdziesiąt skrzyń, które trzeba było znieść do piwnicy i poustawiać jedną na drugiej; osiemdziesiąt skrzyń, które musiałem otworzyć. Klienci już czekali, przyjeżdżali z Los Angeles, z Houston, z Memphis, dekoratorzy, antykwariusze, kupcy, hurtownicy. „To dla mnie, pan mi obiecał!" Mrugałem okiem, odstawiałem dany przedmiot do jakiegoś kąta. Wciąż jeszcze byłem na peronie tramwaju, podrywałem worki zboża, podając je tragarzom. Potem znów ruszałem w drogę: Nowy Jork, Londyn, Paryż, Frankfurt, Berlin, Frankfurt, Nowy Jork. Do Paryża przyjeżdżałem zawsze w piątek rano i zaraz gnałem na rynki, gdzie sprzedawano starocie: Yernaison, , Paul-Bert, Biron. Kupiłem sobie rower, którym pod moją nieobecność opiekowała się znajoma dozorczyni, i jeździłem na nim, by zyskać na czasie. Zostawiałem go w pewnej odległości od sklepów, bo byłem przecież poważnym kupcem, amerykańskim antykwariuszem. Czasem w niedzielę, przed wyjazdem do Frankfurtu, wałęsałem się po ulicach, idąc za którąś z przechodzących kobiet. Lubiłem to miasto, rzekę, mosty. Siadałem w słońcu, zamykałem oczy, był wonny maj, ten most był mostem Poniatowskłego, za chwilę miałem spotkać się z Zofią. Jedynie w Paryżu miałem ochotę spacerować bez celu. Ale nie miałem czasu. W Berlinie rynek zaczynał robić się trudny. - Niczego już nie ma, Mietek. , Tolek witał mnie teraz tym zdaniem, w którym było coraz więcej prawdy. Wszyscy amerykańscy antykwariusze rzucili się na Berlin, ogołacając z porcelany miasto i całe Niemcy. Tolek zaprezentował mi serię tac z zatartymi złotymi deseniami. - To wszystko. Nie ma nic innego. Po prostu to, czym inni wzgardzili. - Kupuj, Tolek, kupuj wszystko! Znosił mi więc wyszczerbione kałamarze, odbarwione spodki. - Zwariowałeś, Mietek - powtarzał. Ale zaraziłem go swoim zapałem i po dwudniowych poszukiwaniach znaleźliśmy starego rzemieślnika-malarza, który podjął się doprowadzić naszą porcelanę do zadowalającego stanu. Ilość klientów na Trzeciej Alei rosła ciągle, ale Tolek znów oświadczył: - Naprawdę nie ma Już nic. I tak było istotnie. Zostałem w Niemczech prawie dwa tygodnie. - Wycofajmy się - radził Tolek. - Mamy już dosyć. Ale nie osiągnąłem jeszcze swojego celu. Nie chciałem rezygnować. Szukałem i wreszcie znalazłem KPM, Królewską Fabrykę Porcelany, żyłę złota. Tolek śmiał się. - Oszalałeś, Mietek. KPM produkuje wyłącznie dla królów i prezydentów. Uważałem, że mogę się równać z jej założycielem, królem Saksonii, że my wszyscy, cały nasz naród, jesteśmy tyleż warci, co ci cesarze, królowie i książęta niemieccy, dla których wyłącznie KPM produkowała od początku XVIII wieku. - KPM będzie pracować dla mnie, Mietka, Źydka z getta. Procedura była długa i trudna. Rozmawiałem z dyrektorem, pertraktowałem, płaciłem, dawałem łapówki. Wreszcie pewnego dnia wielkie piece KPM zaczęły wypalać porcelanę dla mnie, uciekiniera z Treblinki. To była moja satysfakcja. A jednocześnie genialne posunięcie handlowe. Fabrykowane przez KPM „antyki" były autentyczne. Dolary mnożyły się, a każdy tysiąc dolarów stanowił jedną ze ścian mojej twierdzy