Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Bo gdybyś był, nigdy nie nazwałbyś kodeksu honorowego Skrzydła Nocy idiotycznym. To on trzyma nas na drodze światła. Dzięki niemu sprzymierzamy się z aniołami, a nie demonami, on odróżnia nas od marnych czarnoksiężników i czarownic — powstrzymuje prawdziwych czarodziei od zostania apostatami. Możesz być pewien, że Randolph nie da się zaskoczyć Jest na to zbyt sprytny. Jednak nie będzie deptał naszych świętych, cennych przekonań. Jest prawdzi- wym i szlachetnym czarodziejem Skrzydła Nocy. —224— Devon czuje się upokorzony. Niewątpliwie atmosfera w domu zmieniła się. Służba sta- ra się unikać Jacksona, gdy ten kręci się po domu, rzadko mając na sobie coś innego niż swój ceremonialny strój cza- rodzieja, złożony z czarnego płaszcza, czerwonej koszuli i spodni oraz wysokich czarnych butów. „To szaleniec" — szepcze jeden ze służących, a w miasteczku powtarzają te słowa, gdy w okolicznych lasach coraz częściej widywane są dziwne stwory. Obwinia się o to starszego z braci Muirów, dziwnego człowieka, który powrócił ze swych wojaży po świecie, otoczony aurą opowieści o czarnej magii. I znowu, tak jak w czasach Horatia Muira, mieszkańcy miasteczka zaczynają podejrzewać, że w wielkim domu na wzgórzu dzieją się okropne rzeczy. Kiedy w końcu przychodzi Halloween, Devon ledwie trzy- ma na wodzy swój niepokój. Sprawdziwszy prognozę pogo- dy, widzi, że nadciąga sztorm. A także że księżyc będzie w pełni. Poszukiwania w przyszłości ujawniły, że bestia po raz pierwszy pojawi się w noc Halloween, w tym samym dniu, w którym zginie Emiły. Czy Devon może zapobiec obu tym wydarzeniom? Gdyby jakoś zdołał złamać przekleństwo bestii w tych czasach, mógłby uchronić przed nim Marcusa. Gdyby na Ogdena nigdy nie rzucono klątwy, nie przekazałby jej Mar- cusowi. — Ceremonia Obdarowania jest wyznaczona na jutro, pierwszego listopada — mówi Devonowi McNutt. — Nigdy się nie odbędzie — wyjaśnia Devon — chyba że zdołam zapobiec temu, co ma się wydarzyć. Wie, że po pierwsze, nie może dopuścić, by Emiły zo- baczyła Jacksona z Mirandą. To jest najważniejsze. Jeśli zdołają przetrwać tę noc i do tego nie dojdzie, wszystko da —225— się naprawić. Oni będą bezpieczni, a Devon zmieni bieg hi- storii! — Czego chcesz, Teddy Bear? — pyta Miranda, nastro- szona i podejrzliwa, kiedy puka do jej drzwi. — Tylko chwili twojego czasu — odpowiada Devon. — Dosłownie. I w tym momencie unieruchamiają. Dziewczyna zastyga, nie mrugając, nie oddychając, z dłonią wciąż na klamce. — Kiedy się zbudzisz, wszystko będzie w porządku — obiecuje jej Devon. — Robię to dla twojego własnego do- bra. Dla dobra nas wszystkich. Jednym skinieniem głowy zmniejsza ją do rozmiarów małej lalki. Podnosi ją. — Wybacz mi, Mirando — szepcze Devon, umieszczając ją w kieszeni swojej kurtki. — Jestem pewien, że będziesz się na mnie złościć, ale zajmę się tym jutro. Spogląda przez okno. — Jutro — powtarza. — Kiedy cały świat będzie zupełnie inny. Na zewnątrz słońce już zaczęło opadać za horyzont, a znad morza nadciąga burza. Trzaska grom. Zaczęła się noc Halloween. 12. JJatódziKy bestii >zkoda, że nie ma tu Amandy — mówi Emiły Muir, po- magając malować bokobrody na policzkach małego Rolfe'a Montaignea, który jest przebrany za lwa. — Mogłaby ci to- warzyszyć jako lwica. Znając przyszłe losy ich obojga, Devon dostrzega iro- nię tego stwierdzenia. Nie ma jednak czasu na rozmyślania o czymkolwiek innym poza tym, co ma zdarzyć się tej nocy. Wkłada dłoń do kieszeni kurtki i dotyka ukrytej tam, po- mniejszonej Mirandy. Co do Rolfe'a, to jego udział w zabawie ogranicza się do pobytu w salonie Kruczego Dworu, gdzie Randolph daje mu małą, świecącą dynię z cukru, która głośno życzy mu wesołego Halloween. Rolfe natychmiast odgryza kawałek. Emiły upiekła pierniczki w kształcie wiedźm, duchów i — kolejna ironia losu, myśli Devon — księżyców. Wrzuca kilka do papierowego worka chłopczyka. — Gdzie jest ta służąca? — nagle warczy Jackson, wpa- dając do salonu. — Gdzie jest Miranda? — Jacksonie — mówi Randolph, mierząc brata wzro- kiem. — Wolałbym, żebyś nie nazywał ani jej, ani żadnego z naszych Opiekunów, służącymi. Może mieszkają z ku- charkami i pokojówkami, ale są naszymi nauczycielami, partnerami i przyjaciółmi. Jackson uśmiecha się z udawaną skruchą. — Oczywiście, Randolphie. Jak zawsze masz rację, a ja —227— błądzę. — Spogląda na swoją żonę. — Po prostu o tej porze Miranda zawsze przynosi mi brandy, a teraz się spóźnia. Emiły podnosi się z krzesła. — Ja mogę przynieść ci brandy, Jacksonie. Devon patrzy, jak Szaleniec rozgląda się, rozpaczliwie szukając Mirandy. Ich mała schadzka zaplanowana na ten wieczór nie doszła do skutku. Devon uśmiecha się pod no- sem i sięga do kieszeni, żeby znów dotknąć Mirandy. Wszystko będzie dobrze, myśli. Nie spotka się z nią, więc Emily nie zobaczy ich razem. I nie umrze. Na zewnątrz burza się wzmaga. Światła zaczynają mru- gać, po czym gasną. Randolph machnięciem ręki zapala dziesiątki świec, zawsze stojących w pokojach. Ich miękki blask wypełnia pokój. — W istocie nawet bardziej lubię światło świec — mówi Emily, podając mężowi kieliszek brandy. — Lepiej pasują do Halloween — orzeka ze śmiechem Randolph, przyjmując swój kieliszek brandy od szwagierki. Devon czuje na sobie ich spojrzenia. Zerka na Jacksona. Szaleniec podnosi kieliszek do ust, lecz nie odrywa oczu od Devona. — Proponuję toast — mówi Randolph, unosząc kieli- szek. — Za Emily. Jutro dołączysz do nas jako czarodziejka Skrzydła Nocy. Ona jest bliska tez. — Nigdy nie wyobrażałam sobie takiego wspaniałego życia. Dziękuję ci, Randolphie, za zaproszenie do Krucze- go Dworu. — Odwraca się i podnosi kieliszek do Ogdena McNutta, który stoi na uboczu z Montaigneem. — Dzię- kuję ci, Ogdenie, za to, że nauczyłeś mnie tradycji Skrzy- dła Nocy. — W końcu odwraca się i spogląda na męża. — A najbardziej dziękuję tobie, mój ukochany Jacksonie, za to, że uczyniłeś mnie swoją żoną. —228— Gdy Jackson przenosi spojrzenie na Emily, z jego oczu znika gniew i podejrzliwość. Devon widzi, jak bardzo ją ko- cha, chociaż ją zdradza i okłamuje, chociaż zaplanował jej przyszłość, na jaką nigdy by się nie zgodziła. — Jesteś całym moim światem — mówi do Emily, ujmu- jąc jej dłoń i podnosząc ją do swoich ust. — Nie — rozlega się cichutki głosik. Tylko Devon go słyszy. Czuje, jak coś porusza się w jego kieszeni. Miranda otrząsnęła się z bezruchu. Usiłuje wydostać się z kieszeni Devona. Chłopiec pospiesznie opuszcza pokój, bo dziewczyna już wspina się po jego boku. Chwyta ją kciukiem i wskazującym palcem, jakby była świerszczem. W bezpiecznym półmroku korytarza podnosi ją na wysokość oczu