Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

— Narzuca mi ją na ramiona, zakrywa kapuzą włosy. — Drżysz cała z zimna... Mamy prawie trzy kilometry marszu na lotnisko... - dodaje z troską w głosie. — Odkomenderowano mnie na front. Tak się martwiłem, że cię już nie zobaczę... Obejmuję go za szyję. Całuję chłodne, mokre od deszczu policzki. — Będę się martwiła o ciebie. — Wrócę, Annemarie. — Ale kiedy? — Tego nikt nie wie... — uśmiecha się bezradnie. — Będziesz pisał? — Kiedy tylko będę mógł. — Przytula mnie do mokrego płaszcza, całuje po ociekających deszczem włosach. — Och, Annemarie, nie płacz, bo i ja się rozpłaczę... — Stara się do mnie uśmiechnąć. — To wszystko przeze mnie. — Nie myśl tak, Annemarie. Prędzej czy później było to nieuniknione. Jestem przecież żołnierzem — dodaje ciszej, jakby mówił o czymś wstydliwym. Stoimy w deszczu i mgle z twarzą przytuloną do twarzy, objęci uściskiem i bliżsi sobie w tej chwili niż kiedykolwiek. Kamienista droga. Smreki. Poszum wiatru. — Musimy już iść. Nie mogę się spóźnić. — Biegniemy drogą w dół. Na plecaku Waltera pobrzękuje hełm i menażka. Nogi nam się ślizgają po rozmokłej glinie. 149 - Daj karabin, będzie ci lżej... - Nie mogę, Anncmaric. - Daj, chcę ci pomóc. Tu i tak nas nikt nic spotka. - Chwytam go za połę płaszcza. Przystaje, ściąga z ramienia karabin i wciska mi go do ręki. - Moja Krimhilda z Nibelungów... Trzymam karabin mocno w obu dłoniach i biegnę obok Waltera. Jego kroki są coraz szybsze. - Kiedy się wojna wreszcie skończy?! - pytam z westchnieniem. - Teraz już niedługo. Wkrótce zajmiemy całą Rosję... - Ale Rosja jest taka duża, Walterze... Czy naprawdę w to wierzysz?... - Muszę. Milkniemy na chwilę. Z lasu na drogę wypełzła mgła. Biegnąc, rozglądam się. Ogarnia mnie lęk, że mogą napaść na nas partyzanci. Walter jest dwa kroki przede mną i wciąż zwiększa tempo. Nogi się ślizgają, gumowa peleryna utrudnia ruchy. - Walter! - wołam zdyszanym głosem. - Potrzymaj karabin, bo muszę poprawić bucik. Zatrzymuje się i ocierając rękawem ściekające z furażerki na twarz krople wody, bierze z moich rąk broń. Udaję, że zawiązuję sznurowadło. - Pośpiesz się, Anncmarie! - Idź naprzód, zaraz cię dogonię. - Nie chcę cię tutaj samej zostawić... - Jego oczy błądzą po obu stronach lasu. - Dlaczego? - pytam z rosnącym nagle lękiem. - Naprawdę nie mamy już czasu, Annemarie. - W głosie zniecierpliwienie. Chwyta mnie za rękę i biegniemy w dół. - Annemarie.» - zaczyna zdyszanym głosem, - czy nie ma do domu innej drogi jak przez las? - Jest, ale znacznie dłuższa. - Wracaj nią, Annemarie... - Dobrze - ściskam jego rękę. Wiem, że myślimy o jednym, ale żadne z nas się z tym nie zdradza. Droga się rozszerza, biegnie już prawie płasko. Błoto rozjeżdżone kołami wozów i motocykli. Przez mgłę dociera do nas daleki, przytłumiony warkot silników. Przeskakujemy kałuże, omijamy błotniste koleiny. Moje buty są umazane gliną, wewnątrz chlupocze woda. - Tutaj musimy się rozstać... - zatrzymuje się przed świerkiem oka-pującym deszczem. Bez słowa zarzucam mu ramiona na szyję. Przytulam 150 się do niego cała. W bok uderza puszka z maską przeciwgazową. Klamra od pasa uwiera w żebra. Twarz Waltera jest wilgotna od deszczu i potu. Zsuwa kapuzę z moich włosów, zanurza w nich usta. Drżącymi dłońmi gładzi moje ramiona. — Tyle chciałem ci powiedzieć, a teraz brak słów, brak czasu... — Ja wszystko wiem... - Głos mi się łamie i zaczynam szlochać. Wydaję mi się, że jeszcze raz tracę dom. Że osierocono mnie po raz drugi i że moje życie będzie już tylko zawsze pasmem pożegnań. — Będziesz moją żoną? — Patrzy mi uważnie w oczy. — Będę — wymawiam szeptem, dławiąc się łzami. — Nie zawiedziesz się na mnie, Anncmaric... Zwieramy się ustami z zajadłością i determinacją, jakbyśmy chcieli się nawzajem przeniknąć, stopić w jedną całość. W naszym pocałunku jest więcej rozpaczy niż namiętności. Siłą odciąga moje ramiona. Całuje zziębnięte, mokre od deszczu dłonie i odwróciwszy się, zaczyna biec na oślep, potykając się o wyboje, rozchlapując butami kałuże wody. Stoję na środku błotnistej drogi skamieniała z bólu, z pięścią wciśniętą między zęby. Samotna, jak tylko samotnym człowiek być potrafi. Gorące łzy zalewają oczy. Nic czuję już lęku nawet przed partyzantką. Niechby przyszli i zabili. — Walter! — krzyczę rozpaczliwie, gdy dobiega do zakrętu, który mi go na zawsze zabierze. — Walter! — Mgła i wilgotny las jak gąbka chłoną mój głos. Walter nie obejrzawszy się, znika w perspektywie gliniastej, rozmokłej drogi... • Półżywa ze zmęczenia, przemoczona i ochlapana błotem zjawiam się o zmroku przed drzwiami Ludwiki. Dłoń podniesiona do stukania zawisa w powietrzu. Spoglądam w ciemną czeluść schodów, tak jak w dniu, kiedy przybyłam po raz pierwszy do tego domu. Pozornie nie zmieniło się nic. Ta sama ćmiąca żółtawo pod sufitem żarówka. Mosiężna tabliczka na drzwiach. Zabłocone buty... Stukam. Nikt nie otwiera