Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Czas się ustatkować. Kedrigern od dawna posiadał kawałek ziemi na Górze Cichego Gromu. Było to bardzo malownicze miejsce, chociaż opuszczone i bezludne. Barbarzyńcy omijali tę okolicę, ponieważ nie został tam nikt do zabicia i nic do zrabowania. Alchemicy, żądni zysku i spragnieni rozgłosu, skupiali się raczej w miastach, zaś najbliższy czarodziej mieszkał w odległości wielu dni drogi. Wszyscy inni ludzie lękali się duchów, które podobno nawiedzały okolicę. Tam Kedrigern znajdzie upragniony spokój i samotność, jak na czarodzieja przystało. Nie będzie miał żadnych sąsiadów, żadnych niespodziewanych gości, żadnych zbłąkanych podróżnych. Bez przeszkód będzie kontynuował studia nad przeciwzaklęciami oraz eksperymenty z dziedziny magii temporalnej. Nie kłopotał się brakiem gotówki. Był najlepszym specjalistą od przeciwzaklęć na wiele mil wokoło, o czym wszyscy wiedzieli. Postanowił odejść na niepełną emeryturę, ale nadal udzielać konsultacji – za godziwą opłatą. Tylko nie dla alchemików i ich przyjaciół. Zwłaszcza nie dla przyjaciół z Gildii Czarodziejów. Co najlepsze, nie będzie już marnował życia na dęte zebrania, gdzie podejmowano wyłącznie decyzje, że jeszcze nie pora na podjęcie decyzji, chyba że błędnej albo głupiej. Jakby nie było, w przyszłości będzie słuchał tylko własnego głosu. Kedrigern nigdy nie był towarzyski, toteż cieszyła go perspektywa samotności. Gdyby kiedyś zapragnął odmiany, zawsze mógł znaleźć sobie żonę; ale postanowił nie spieszyć się z tą decyzją. Nie każda kobieta nadawała się na żonę czarodzieja. Właściwie bardzo niewiele było takich kobiet. Czarodziej powinien wybierać sobie żonę z wielką rozwagą, nie na łapu-capu. Kedrigern był dość młody jak na czarodzieja – przekroczył dopiero półmetek drugiego stulecia – i wciąż się uczył. Zdąży jeszcze pomyśleć o ożenku w przyszłym stuleciu. Ziewnął i podniósł wzrok znad małego ogniska. Niebo już pociemniało, noc była przyjemnie chłodna. Kedrigern rozciągnął prosty czar ostrzegawczy na obwodzie obozowiska i ułożył się wygodnie pod gwiazdami. Zasnął natychmiast i spał smacznie aż do północy, kiedy obudził go basowy, dudniący grzmot. Ponieważ ostrzegawcze zaklęcie nie zadziałało, wiedział, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Obudził go tylko hałas: zupełnie jakby ktoś przetaczał z boku na bok wielką drewnianą skrzynię, do połowy wypełnioną kamieniami. Huczący odgłos rezonował w powietrzu i uniemożliwiał sen. Kedrigern usiadł, mrucząc gniewnie przetarł oczy i rozejrzał się dookoła. Niczego nie zobaczył. Wydawało mu się, że hałas dochodzi od strony strumienia – i że słychać w nim nutę smutku, jakby góra rozpaczała nad jakimś nieszczęściem. Sięgnął pod koszulę i wyciągnął medalion, który nosił na szyi, jedyny pożyteczny prezent od gildii. Podniósł go do oka i spojrzał przez maleńką dziurkę w samym środku, Szczelinę Prawdziwej Wizji, a wtedy dostrzegł przyczynę zamieszania. Na brzegu strumienia stała masywna, przysadzista sylwetka, przygarbiona jakby ze zmartwienia. Przypominała kukłę wyciosaną pospiesznie z drewna i kamienia przez niewprawne dłonie, które następnie owinęły swoje dzieło wystrzępionymi szmatami, żeby je ukryć przed ludzkim wzrokiem. Głowa wyglądała jak półkula porośnięta brodawkami i kępkami włosów, z nosem jak sflaczała koncha wystającym sporo do przodu. Podbródka nie było widać. W zgięciu potężnego ramienia tkwiło zawiniątko z łachmanów. Z wyglądu Kedrigern rozpoznał trolla, a po różowych wstążkach związujących kosmyki włosów domyślił się, że widzi samicę. Dziwaczna istota wydawała się całkowicie pogrążona w rozpaczy. Kedrigern ostrożnie zbliżył się na kilka kroków i odchrząknął. Kiedy trollica nie zareagowała, chrząknął ponownie, głośniej, ale nowy wybuch lamentu zagłuszył jego głos. Tym razem czarodziej rozróżnił słowa. – Ach, bieda i niedola, co teraz poczniesz, mój miły, mój śliczny, mój kochany! – huczało nad łąką niczym sztormowa fala uderzająca o skały. – Przepraszam panią – wrzasnął Kedrigern, starając się wrzeszczeć jak najuprzejmiej. Trollica odwróciła się powoli i ociężale, i spojrzała na czarodzieja małymi czarnymi oczkami. Przyglądała mu się przez chwilę, a potem zadudniła: – A ty kto? – Nazywam się Kedrigern – odparł z niskim ukłonem. – Ty mistrz Kedrigern, wielki czarodziej? – zapytała. – Tak, ja mistrz. To ja. – Ty możesz naprawdę rzucać czary i zdejmować je, jak się zepsują, i wszystko? – Tak, mogę. Naprawdę. – No to szczęście dla mnie, bo teraz tylko czarodziej może mi pomóc. Zrozpaczona kobieta – nawet kobieta przypominająca wielką kupę śmieci – poruszyła najszlachetniejsze instynkty Kedrigerna. Jeżeli ta biedna istota potrzebuje jego pomocy, nie dozna zawodu. – Jestem do twoich usług, pani – powiedział i skłonił się ponownie, dodając zamaszysty ruch ręki. – Och, jak mnie miło – powiedziała trollica. – Zawsze przyjemność spotkać prawdziwego dżentelmena. – Dziękuję pani. Teraz niech mi pani opowie o swoich kłopotach, a ja zobaczę, co mogę zrobić. – No, ja zacznę od mojego męża na początek. Duży, ładny troll, imieniem Gnurtt. Zawsze on siedział pod Mostem Czerwonego Księcia albo niedaleko. Ty znasz mojego Gnurtta? – Obawiam się, że nigdy... – No, nieważne. Gnurtt teraz tylko wielki głaz, żadnego pożytku. – Przerwała, pociągnęła nosem i znowu zalała się łzami