Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Byłem szczęśliwy, gdyż przetrwaliśmy i istniejemy mimo okrucieństwa ludobójców i obojętności świata. Któregoś dnia przyjadę do Palestyny, ale mam też inne obowiązki. - Wiesz, Tolek, mam pewien plan. - Ty zawsze masz jakieś plany. Zaczęliśmy się śmiać. Poweseleliśmy nagle. Biegliśmy ulicami, wymieniając kuksańce. To prawda, że w tych okropnych czasach miałem zawsze jakieś plany, starałem się myśleć szybciej niż inni, aby nagiąć ku sobie okoliczności i wykorzystać je, zamiast im się poddać. Wyjawiłem Tolkowi wszystkie moje marzenia, plan, który postanowiłem zrealizować: to była moja Ziemia Obiecana. - Moja babka, Ameryka, praca i praca, a kiedy zdobędę dość pieniędzy, będę miał żonę, dzieci, rodzinę i wyjedziemy gdzieś wszyscy razem. Wzniosę moją twierdzę, otoczoną drzewami. Nareszcie pokój, Tolek, dzieci, które wyrosną na prawdziwych ludzi. Ja im wytłumaczę, będą podobne do mojego ojca i moich braci. Dam im pokój, słyszysz, coś, czego myśmy nie znali. Wskrzeszę was, braciszkowie moi, skazani na milczenie w zamkniętym pokoju, którego nie wolno wam było opuszczać, choć tęskniliście do ruchu i słońca, schowani w specjalnie zmajstrowanej szafie, którzy czepialiście się mnie, gdy przychodziłem do was nareszcie wieczorem. Wskrzeszę was, bracia moi, którzy znaliście tylko mury, beton, wagony i śmierć. Pewnego dnia amerykański oficer sam odszukał mnie w baraku. Idąc korytarzem już z daleka wymachiwał listem. - Nie czekał pan długo. U nas dobrze się pracuje, chcemy iść ludziom na rękę. Proszę, to od pana babki. Usiadłem na ławce. Wokół mnie krzyżowały się rozmaite języki: polski, niemiecki, jidysz, rosyjski, czeski; padały wywoływane nazwiska, rozlegał się płacz dziecka i stukot maszyny do pisania. Ale słyszałem i widziałem tylko te słowa, które nakreśliła ona, matka mojej matki, jej daleki, słaby głos, rozedrgane pismo, niekształtne litery, powtarzające na sto sposobów: „Przyjeżdżaj, Marcin, przyjeżdżaj!" Wkrótce potem wyjechałem z Berlina do Bremy. Chłostani wilgotnym wiatrem staliśmy na nabrzeżu przed statkiem Marin-Marlyn, tłum z walizkami owiązanymi szpagatem i rzemieniami, z tobołami, a tak spokojny i bierny, jakby tworzący go ludzie zużyli całą energię, aby dotrzeć aż tutaj. Gdy jednak padł wreszcie rozkaz wsiadania, wszyscy rzucili się do trapu, walcząc o pierwszeństwo. Powstał zamęt, wyjeżdżających ogarnął strach, że zostaną na tej ziemi, która uwięziła tylu drogich im zmarłych. Tolek ucałował mnie na pożegnanie. - Przeskakujesz przez następny mur - powiedział. - Ciągle gdzieś wędrujesz. Objąłem go mocno. Na pewno wrócę kiedyś na tę ziemię, gdzie tyle przecierpiałem, z którą wiązała mnie krew i śmierć, nadzieja i walka. Jestem z tej ziemi, starej, rozdartej, porytej dołami pełnymi trupów, czułem to w chwili, gdy ją opuszczałem. Nie zapomnę jej nigdy, bo tu spoczywają moi najbliżsi. - Do zobaczenia, Tolek. Zostałem na pokładzie, ale wnet owinęła nas mgła. Widziałem niewyraźnie płaskie, szare brzegi, wzdłuż których sunęliśmy. Przed nami rozciągał się migocący, zielonkawy obszar, po którym będziemy płynąć dzień za dniem. Zaszyłem się w jakiś kąt, spałem, trochę zwracałem. Czasem, gdy wychodziłem na pokład, zalewała mnie morska piana i znów schodziłem do woniejącego potem i kwasem pomieszczenia. Dręczyły mnie koszmary: budziłem się w wagonie do Treblinki; to kołysanie - to ruch mojego ciała, które zawisło nad rowem i za chwilę wpadnie do niego wraz z innymi; ocean przeobrażał się w obszar żółtego piachu. Mało piłem, prawie nic nie jadłem, męczyła mnie mdląca, tępa rozpacz. Dlaczego ich tam zostawiłem, po co jeszcze żyję, dokąd jadę, dlaczego -jak powiedział Tolek - ciągle gdzieś wędruję? Wymiotowałem; nie mogłem patrzeć na to bezkresne morze, bezczynność wydawała mnie na pastwę wspomnień, ociekająca grozą i nieszczęściem przeszłość wciągała mnie jak wir. Płynący na tym statku ludzie nie będą mieli siły walczyć z losem. Wojna wyrwała nas z korzeniami z dawnego życia i cisnęła w rwący nurt. Potem ocean uspokoił się i mogłem nareszcie przebywać na pokładzie, oddychać ostrym, świeżym powietrzem, spoglądać na ten nowy brzeg, kres mojej długiej wędrówki. Stopniowo inni pasażerowie również pojawiali się na pokładzie i staliśmy obok siebie, stykając się ramionami, niepewni przyszłości, spoglądając w milczeniu na zbliżające się do nas ściany z betonu, szkła i stali, ten imponujący, potężny las, w którym będziemy odtąd żyć. Statek sunął po szarej, miejscami niebieskiej wodzie. Za drewnianym dokiem, do którego kierowaliśmy się, ujrzałem samochody i kilka postaci. Nagle odczuliśmy lekki wstrząs: Marin-Marlyn zatrzymał się. Na pokład weszli policjanci i bez pośpiechu ustawiliśmy się rzędem. A więc dotarłem do celu. Rozglądałem się. Teraz zacznie się inna walka, żeby pozostać sobą, nie zachwiać się, dochować wierności