Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

- Nie zamierzasz mnie przypadkiem tu zostawić? - spytała słodko. - Zamierzam - odparłem nie odwracając się - i zostawię, bo ktoś musi ubezpieczać nasze tyły i przygotować obronę bazy. Trzeba przygotować się na oblężenie, bo diabli wiedzą, jak się sprawy potoczą. Pojęcia nie mam, co konkretnie da się zrobić. Nie znam zamku i okolic, ale znam ciebie i wiem, że mogę na tobie polegać. Wynurzyłem się z naręczem sprzętu i napotkałem jej podejrzliwe spojrzenie. - Nie wymyśliłeś tego czasem na poczekaniu? - spytała jeszcze słodziej. - Skądże! - żywo zaprzeczyłem zastanawiając się, skąd u niej nagle taka przenikliwość. - Tylko nie zdążyłem, ci wcześniej powiedzieć; wypadki potoczyły się zbyt szybko. Teraz zaś potrzebuję twojej pomocy przy makijażu: muszę mieć odpowiednią brodę i to już. Zmarszczyła brwi, ale po chwili skinęła głową na znak zgody. - Niech będzie. Tylko lepiej nie łżyj, bo cię zabiję. Jeśli coś ci się stanie, też cię zabiję - dodała z typowo żeńską logiką, ale chwilowo wolałem nie zwracać jej na to uwagi. Pół godziny później pocałowałem ją na do widzenia poprzez gęsty zarost fałszywej brody, starając się za wszelką cenę nie okazać żywiołowej radości. Wreszcie coś się działo! Pierwsza runda nieuczciwej (obustronnie) kampanii wyborczej bliska była początku. 13 Wyszliśmy razem: bliźniacy w prostych, szarych liberiach, które doskonale podkreślały bogactwo ubiorów markiza i mojego. Złoto, ustrojone piórami kapelusze, powiewne peleryny, wysokie buty i koronki... Słowem wszystko, czego chamstwo oczekuje po arystokracie. I doskonała broń na urzędasów, ze nie wspomnę o idealnych wręcz możliwościach ukrycia różnych pomocnych rzeczy. Byłem, praktycznie rzecz biorąc, chodzącą zbrojownią, podobnie jak bliźniacy. Helikopter był nowy i doskonale utrzymany, z ulgą stwierdziłem, że nie pochodzi z epoki pary. De Torres, choć dumny ze starej techniki, nie wstydził się używać elektroniki i silniczków, gdy było to bardziej stosowne. Wystartowaliśmy i natychmiast wzięliśmy kurs na wschodnie wybrzeże. Markiz, snujący tymczasem plany na najbliższą przyszłość, wpadał w coraz większy pesymizm. - Jeśli wylądujemy w heliporcie, to zaraz zaczną się problemy uniemożliwiające nam wejście na teren miasta, a trzeba ci wiedzieć, że jest ono otoczone solidnym murem. Rejestracja odbywa się w presidio leżącym w samym środku miasta, co dodatkowo utrudnia sprawę. - Co to jest to całe presidio? - Stary fort i tradycyjna siedziba królów Paraiso-Aqui, obecnie okupowana przez uzurpatora, który zrobił z niej swój dom, gabinet i prywatną kaplicę. - Można tam wylądować? - To zakazane, choć helikopter Zapilote cały czas ląduje na placu Wolności leżącym przed wejściem do presidio. - Jak on może, to my też - zdecydowałem. - Jedyne co mogą nam zrobić, to próbować wlepić mandat za złe parkowanie. - Najgorsze co mogą nam zrobić, to zastrzelić bez skrupułów czy pytań! - sprostował de Torres. - Uszy do góry! Nie jesteśmy tak całkiem bezbronni - wskazałem na walizeczkę, którą troskliwie trzymałem na kolanach. - Tu są nie tylko dokumenty. - Ale i argumenty - dodał Bolivar z uśmiechem. - Jemy przed czy po? - spytał rzeczowo James. - Zaraz - wyjaśniłem, rozdając kanapki zorganizowane w zamkowej kuchni. - Znam wasze możliwości w tym względzie. Tylko nie rzucać serwetek gdzie popadnie. - Tak. - Markiz miał dziś wolniejszy niż zwykle tok myślowy. - Wylądujemy na placu, tego się nie spodziewają. - A nas jako nas się spodziewają? - spytałem podejrzliwie. - Jeśli jeszcze nie, to będą się wkrótce spodziewać. Pojawimy się na radarze na długo przed dotarciem do miasta. - W takim razie po co im ułatwiać życie? Gdybyśmy wylądowali w heliporcie, to jak byśmy dotarli do presidio? - Poleciłbym przez radio, by oczekiwał na nas samochód z szoferem. - Więc zrób to, i to zaraz. Wóz pojedzie do heliportu, a wraz z nim komitet powitalny. Pilot wystartuje z placu ledwie wysiądziemy i też tam poleci, by na nas poczekać. Powinien już tam być spokój, bo wojsko ściągną do miasta, gdzie my będziemy. Wtedy każesz kierowcy podjechać pod presidio i przywieźć nas na lotnisko - wyjaśniłem. - Doskonały plan - ucieszył się markiz łapiąc mikrofon. - Zaraz go wcielimy w życie. Potem można było tylko czekać, więc zdrzemnąłem się, bo ostatnia noc nie była dla mnie zbyt długa, a nie potrzebowałem wróżki, by wiedzieć, że dzień będzie męczący. - Za minutę lądujemy, tato - obudził mnie James. - Pomyślałem sobie, że wolałbyś wiedzieć. - I miałeś rację - odparłem, tłumiąc ziewnięcie. Przelatywaliśmy nad przedmieściami sporego miasta, kierując się ku białemu kwadratowi heliportu, za którym widać było stary mur obronny okalający śródmieście. Prowadziły doń nowoczesne autostrady, ale bramy były na swoim miejscu. Wszędzie było cicho i spokojnie. Za spokojnie... - Pełna moc! - rozkazał de Torres i silnik ryknął ogłuszająco. Przelecieliśmy nad murem i dachami, po czym położyliśmy się w gwałtownym skręcie wokół potężnej i ponurej fortecy zajmującej sam środek miasta