Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

W drewnianym pokoiku wbudowanym w strych przez starego Abacza po ślubie drugiej i zarazem ostatniej córki, obitym żółtą deską, w której zabliźniły się czarne sęki, w pokoiku tym, co miał jedno okno i pochyły sufit bliski wiatrom i gołębiom, spędzaliśmy z matką długie tygodnie, gdy tymczasem ojciec siedział w Miasteczku wiernie służąc hrabiemu. Uhonorowany paniczostwem, nasycony światem, jaki znał rozmaitość światów, wreszcie zapragnąłem wypoczynku. Zaledwie jednak, zrzuciwszy ubranie i naciągnąwszy flanelową koszulinę sięgającą kostek, przyłożyłem twarz do poduszki, a już czułem, jak ręce moje ciążą kamieniem, już widziałem, jak głowa moja rozrasta się kulą ogromną i ciągnie mnie w puchy swym ciężarom; już wracała do mnie moja pokusa i moja męka. Była to pokusa śmieszna, jeśli nie groteskowa, lecz daleko mi było do śmiechu, a bliżej do męki prawdziwej, sikoro musiałem jak robak najpodlejszy nadgryzać kulę, o której wiedziałem, że jest kulą ziemską, nadgryzać tak długo i skutecznie, aby ją pochłonąć. 14 Więc broniłem się przed tą pokusą i przed męką, jaką niosła ona, broniłem się logiką, dowodząc w myślach, co pulsowały w mej głowie ogromnej, iż niemożliwe jest, aby tylekroć mniejsze mogło pochłonąć tak szaleńczo wielkie! Ale właśnie na tym polegał podstęp tego, co mną władało, że co wieczór prawie musiałem uciekać się do logiki i za pomocą logiki zdawać sobie sprawę z tego, jak druzgocącemu ulegam upokorzeniu, że za jej sprawą musiałem przeżywać dramat kompletnej bezsilności i niepojętego ograniczenia. Ale przecież wiedziałem dobrze, kryjąc tę myśl skrzętnie przed sobą, że męki moje to nic innego, jak tylko podstęp owego szaleńczego mięśnia, który się bawi kosztem swego największego antagonisty przystroiwszy się w jego szare pióra, a przedrzeźniając myśl – daje znak swej potęgi. Bo przecież jasne było, jaką niemożliwością trapiłem się od początku swego świadomego życia, gdym tylko po raz pierwszy dostrzegł swą matkę, bo przecież wiadomo było, co mogło wywołać tak wielką emocję, tak potężny głód, co domagało się wciąż większych ofiar, że niczym w porównaniu z tym głodem była nawet kula ziemska! Przychodziłem do łóżka matki i nie mogąc już bliżej być, aniżeli byłem, zasypiałem zmęczony podwójnie. Rano zaś zrywałem się rześki i gotowy do dalszych zmagań; matka drzemała jeszcze, więc wychodziłem na strych podparty słupami słońca. I oto na widok jaskółek pracujących niestrudzenie od samego brzasku wokół błotnych kołysek, na widok tych białobrzuchych szybowców, świergotliwych i zwinnych, odżywały moje pożądania. Wtedy to właśnie pragnąc zamknąć wysokie okienko, odpadłem od ramy okiennej, nadziewając się boleśnie na szkło i zatrzymując na pośladku tę pieczęć podłużną – jedyny cielesny ślad spraw niecielesnych. Jakby mając nie dość tej próby, po kilku dniach wchodziłem w kwaśny odór świniarnika, co przeglądał się w wielkiej gnojówce, pamiętającej czasy starej krewniaczki Abacza. Świnie obwąchiwały koryto dziurawym groszem, a poczuwszy moją obecność podnosiły wielki wrzask, wskakując na zagrodę i spozierając na mnie swym poufałym oczkiem. Jakże były nienażarte lokatorki Abaczowego świniarnika, owe spasne tłuściochy niestrudzenie tuczące swoje cielska, które przypominały ludziom o obżarstwie, więc posądzano świnie o brudne występki i o grzeszne opętania. Jakże były opętane swym głodem owe białorzęse stwory, jeśli nie oszczędziły nawet głupiej kury, co wleciawszy do zagrody zostawiła tam pierze i nogę oddzieloną od tułowia. Za świniarnikiem kryła się szopa pełna narzędzi i maszyn, które drzemały na wysokim kole o cienkiej szprysze i na małym kółku, jakby zdjętym z pnia, gdzie stały zapomniane żniwiarki, szczerząc zębate skrzydła, gdzie przerzucone na plecy jeżyły się brony i pyszniły się pługi, świecąc spod rdzawych plam spopielałym srebrem, gdzie się kryło żelazo, które poznało dokładnie, gruda po grudzie, niżańską ziemię. Szopa wychodziła na konopny las, ciągnął się on aż po obory i drogi, co szły na pastwiska. Tu mogłem zanurzyć się nie postrzeżony nawet przez srokę kierującą swój lot ku olszynie, tu mogłem podniósłszy głowę oglądać palmy egzotyczne obwieszone gronami siemienia, tu mogłem sycić się zapachem wonności – dzikich i swojskich, w których aromacie umierały powiewy od świniarnika i obory. Za konopnym laskiem i drogą wznosiła się stodoła, przysadzista, potężna, z dachem, który skłaniał się ku niebu, witając chmury i podróżne ptaki. I tam właśnie po raz pierwszy dopadła mnie mojra żarłoczna, co zastawiała sieci na Abaczów – zbytnio upodobawszy ich sobie. Pod słomianym daszkiem za stodołą krył się kierat pamiętający czasy, gdy żelazo kuto tylko w pancerze. Dwudyszlowy, drewniany, z ogromnym pierścieniem (krążył on nad głowami zwierząt i poganiaczy z powolną i cierpliwą mocą, chwytając pięść dębowych trybów, aby dębowym wałem przerzucić pracę koni na dalsze koła, a stamtąd na pasy, które dawały natchnienie skrzydłom młocarni), kierat ten miał stać się narzędziem owej wyroczni, co wyrzekła swe słowo przed z górą stu laty. 15 Oto pewnego późnoletniego dnia, wkroczywszy w dostojny i pracowity taniec koni, stanąłem na dyszlu oparłszy plecy o dębowy pierścień. I wtedy widocznie wybiła na jakimś tajemnym zegarze godzina, w której miałem podzielić los Najmłodszego, owego wujaszka dopiero co promowanego na oficera, który nie zdążył nawet przez rok być oficerem, bo zanadto był Abaczem, aby stać się kimkolwiek innym. Stanąłem na dyszlu i oparłem się o drewniany krąg nie ze strony wewnętrznej, co praktykowałem już wielokrotnie, lecz przylgnąłem plecami z zewnątrz koła. I tak krążyłem w powolnym locie ponad ludźmi i końmi. Zrobiwszy niepełny krąg wjechałem w kolczastą pięść trybów, które złapawszy mnie w swe dębowe objęcia zgniotły szybko i bezgłośnie, a dokonawszy swego cisnęły o ziemię