Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Obrócił się plecami i zaczął szybko pocierać sznur o boczną listwę. Pół godziny roboty, nie więcej. Erast Pietrewicz zaczął liczyć do tysiąca ośmiuset, i to nie dlatego, żeby skrócić sobie czas, ale żeby nie myśleć o tym co najstraszniejsze. Liczenie jednak nie przeszkadzało czarnym myślom wbijać się igłami w biedne serce asesora kolegialnego. Co pan narobił, panie Fandorin?! Nie ma i nigdy nie będzie dla pana wybaczenia. Jak można było przywlec do tego bestiarium dawnego nauczyciela! Dobry Ksawierij Fieofiłaktowicz zawierzył młodemu przyjacielowi, ucieszył się, że jeszcze może popracować dla ojczyzny, a tu proszę, jak się skończyło! I nie przypadek temu winien, nie zły los, tylko nieostrożność i niekompetencja tego, komu emerytowany prystaw wierzył jak samemu sobie. A chitrowskie szakale czekały na Fandorina. Ściśle mówiąc, na tego, kto przyjdzie z „Kitajcem”. Nieudolny detektyw poprowadził bliskich sobie ludzi na pewną zgubę. A przecież Gruszyn uprzedzał, że Misza Malutki przekupił całą policję. Niesympatyczny Churtinski wygadał się komuś ze swoich ludzi, a tamten dał znać na Chitrowkę. Prosta sprawa. Później oczywiście wyjaśni się, co za judasza mają w tajnym oddziale, ale to nie przywróci życia Masie i Gruszynowi. To niewybaczalna nieostrożność! Mało nieostrożność — to zbrodnia! Erast Pietrowicz zajęczał, czując w sercu niesłychaną udrękę, i zaczął jeszcze silniej pracować rękami, tak że więzy puściły wcześniej, niż można się było spodziewać. Asesor kolegialny wszakże nie ucieszył się, tylko zasłonił twarz uwolnionymi dłońmi i zapłakał. Ach, Masa, Masa… Przed czterema laty, w Jokohamie, Fandorin, drugi sekretarz ambasady rosyjskiej, ocalił życie chłopakowi z jakuzy. Odtąd Masahiro został jego — mało rzec: wiernym — jedynym przyjacielem i wielokrotnie wyciągał z opresji skłonnego do przygód dyplomatę. Wciąż jednak uważał, że ma do spłacenia dług. I po cóż pan, panie Fandorin, przywiózł tutaj za trzy morza, do obcego świata, tego poczciwego mieszkańca Japonii? Żeby zginął od zdradzieckiego ciosu, i to tak głupio, z pańskiej winy? Gorzko, strasznie gorzko było Erastowi Pietrowiczowi i jeśli nie rozbił sobie głowy o oślizgłą ścianę piwnicy, to tylko w imię bliskiej zemsty. Jakże bezlitosna będzie rozprawa z zabójcami! Może Ksawierija Fieofiłaktowicza jako chrześcijanina to nie obchodzi, ale japońska dusza Masy z pewnością uraduje się w oczekiwaniu następnych narodzin. O własne życie Fandorin już się nie obawiał. Misza Malutki miał znakomitą okazję go wykończyć — tam u góry, kiedy detektyw leżał na podłodze, ogłuszony, związany i bezbronny. A teraz wasza bandycka mość wybaczy: karta nie do koloru, jak mówią gracze. Miedziany krzyż na łańcuchu i cudaczne brzemiona jak przedtem wisiały na szyi niedawnego garbusa. W dodatku ci durnie zrobili mu prezent, wrzucając drewienka do loszku. A to oznaczało, że Erast Pietrowicz ma do dyspozycji cały japoński arsenał. Zdjął żelastwo z szyi i teraz miał w rękach dwie gwiazdy. Pomacał krawędzie — były naostrzone jak brzytwa. Celne rzucanie tymi gwiazdami, noszącymi nazwę „siarinken”, należy do podstawowych umiejętności każdego nindża. W poważniejszych przypadkach krawędzie smaruje się dodatkowo trucizną, ale Fandorin uznał, że obejdzie się bez tego. Teraz pozostawało tylko przygotować nunczaku — broń straszniejszą od szabli. Erast Pietrowicz zdjął z łańcuszka krzyż, odłożył go na bok, a łańcuszek rozciągnął i przymocował do niego swoje szczudełka — do jednego i drugiego końca. Okazało się, że drewienka mają specjalnie w tym celu przymocowane haczyki. Nie wstając z ziemi, zrobił nad głową błyskawiczną ósemkę. Był całkiem zadowolony. Przyjęcie gotowe, teraz wypada poczekać na gości. Wymacując w ciemnościach szczeble, wszedł po drabinie. Uderzył głową o właz — z tamtej strony zamknięte. Cóż, poczekamy. Owies sam do konia nie chodzi. Zeskoczył na dół; na czworakach zaczął obmacywać rękami podłogę. Po chwili natknął się na jakiś przegniły rogożowy wór, od którego nieznośnie jechało stęchlizną. To nic, nie ma co się pieścić. Erast Pietrowicz odchylił głowę na zaimprowizowaną poduszkę. Było bardzo cicho, tylko smyrgały w mroku zwinne zwierzątka — pewnie myszy, a może nawet szczury. Oj, żeby już szybciej — pomyślał Fandorin i nawet nie zauważył, kiedy zapadł w sen; minionej nocy przecież nie spał w ogóle. Obudziło go skrzypienie otwieranego włazu; natychmiast przypomniał sobie, gdzie się znajduje i dlaczego. Nie wiedział tylko, ile czasu minęło. Po drabince, chwiejąc się, schodził człowiek w kapocie i juchtowych butach. W ręku trzymał świecę. Erast Pietrowicz poznał jednego z „fartownych” Miszy. Za nim we włazie pokazały się znajome chromowe buciki ze srebrnymi podkówkami. W sumie gości było pięciu, z samym Miszą Malutkim na czele. Do kompanii brakowało tylko Abdula, co sprawiło, że Fandorin zmartwił się trochę i nawet westchnął. — Powzdychaj sobie, łapiduchu, powzdychaj. — Misza wyszczerzył perłowe zęby. — Zaraz się tak rozedrzesz, że szczury po norach się pochowają. Co, kumasz się ze zdechlakiem? I dobrze robisz. Niedługo sam tak będziesz wyglądał. Fandorin popatrzył na wór, który posłużył mu za poduszkę, i usiadł przerażony. Zapadłymi oczodołami patrzył na niego jakiś zasuszony trup. „Fartowni” zaczęli rechotać. Każdy oprócz Miszy trzymał w ręku świeczkę, a jeden — jeszcze jakieś obcęgi albo szczypce