Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

- Dziękuję za takie „szczęście” - burknąłem. - Oglądałeś już Chorta? Chrząknął. - Twierdzi, że nic mu nie jest. Nie chce, żebym go zbadał. Musiałbyś wydać taki rozkaz. - W porządku, nie trzeba - odparłem. Nie słyszałem, żeby kultura craeańska była wyjątkowo stoicka. Jeśli Chort uważał, że nic mu nie jest, to pewnie miał rację. Zastanawiałem się, co będzie dalej. Ktoś fałszywie oskarżył Camerona o morderstwo i skutecznie odstraszył od wejścia na pokład „Icarusa”. Mnie prawie posądzono o współudział. Teraz Jones stracił życie, a Chorta o mały włos nie spotkało to samo. I to wszystko w niespełna osiem godzin od startu. Nad „Icarusem” wisiało jakieś przekleństwo. - Szkoda... - wyrwał mnie z zamyślenia Everett. - Chodzi mi o to, że Jones był mechanikiem. Chyba tylko on mógłby ustalić, co stało się z generatorem grawitacji. Teraz już się tego nie dowiemy. - Zapewne - przyznałem z udawaną rezygnacją. Jeśli Everett czy ktokolwiek inny myślał, że uwierzę w nieszczęśliwy wypadek, to nie zamierzałem wyprowadzać go z błędu. - Tak zazwyczaj bywa. Rzadko udaje się znaleźć przyczynę awarii. Współczująco pokiwał głową. - I co teraz? Spojrzałem na ciało Jonesa. - W najbliższym porcie przekażemy go władzom. Potem polecimy dalej. Everett zmarszczył brwi. - Bez mechanika? W statku tej wielkości powinni być wszyscy wymagani specjaliści. - Nie ma problemu - uspokoiłem go. - Na razie zastąpi go Nicabar. Po wylądowaniu sprowadzę znajomego mechanika. Jest tani. Zaczął wydawać jakieś odgłosy świadczące o zdumieniu, ale już byłem na korytarzu. Według planu podróży Camerona pierwsze tankowanie mieliśmy na Trottsen, odległej o siedemdziesiąt dwie godziny lotu. Ale wystarczyła lekka zmiana kursu, żeby znaleźć się na Xanthru, o dziewięć godzin stąd. Ixil miał tam dostarczyć nielegalny ładunek Brata Johna. Potrzebowaliśmy nowego mechanika, a Ixil pasował doskonale. Poza tym, bardzo chciałem mieć go teraz przy sobie. A mówiąc ściślej, za sobą, żeby osłaniał mój tyłek. Rozdział 4 Lądowisko Parquet na Xathru nie różniło się od tysiąca innych portów średniej wielkości rozrzuconych po całej Spirali. Nie mogło równać się z Qattara Axial, czy podobnymi portami klasy między spiralnej, ale było o niebo lepsze od małych, regionalnych lądowisk w stylu Meimy. Nie miało płaskich stanowisk lądowniczych, tylko łagodne zagłębienia, odpowiadające kształtom standardowych statków. Rzecz jasna, nikt przy zdrowych zmysłach nie przewidziałby, że zawita tu takie dziwadło, jak „Icarus”. Mimo że połowa jego cielska stała poniżej poziomu lądowiska, pokłady sterczały ukośnie do góry. Ale przynajmniej udało się skrócić schodki; miały teraz dwa metry zamiast dziesięciu i tworzyły krótką pochylnię. Nie musieliśmy się wspinać. Postęp. Do Everetta należał obowiązek przekazania zwłok Jonesa zarządowi portu. Nicabar zgłosił się na ochotnika do pomocy. Procedura wymagała wypełnienia szeregu formularzy. Ja załatwiłem formalności konieczne przy lądowaniu i obiecałem wieży, że przed odlotem złożę protokół wypadku. Potem wskoczyłem na chybił trafił do jednego z samochodzików rozstawionych na lądowisku i podjechałem do budynku StarrCommu. Wznosił się na południowym krańcu portu niczym gigantyczny grzyb. Jak zwykle w takich miejscach, panował tu tłok. Jednak wysokie koszty połączeń międzygwiezdnych zmuszały klientów do krótkich rozmów. Po pięciu minutach oczekiwania usłyszałem w głośnikach swoje nazwisko. Skierowano mnie do wyznaczonej kabiny w jednym z korytarzy. Zamknąłem szczelnie drzwi i po krótkim wahaniu zdecydowałem się na połączenie wideo. Było dziesięciokrotnie droższe od telefonu bez obrazu, ale dziś mogłem zaszaleć. Miałem w kieszeni tysiąc kommarek od Camerona. Poza tym, dobrze jest widzieć rozmówcę. Miny i gesty wiele mówią, a spodziewałem się interesujących reakcji. Wsunąłem do szczeliny setkę i wybrałem prywatny numer Brata Johna. Gdzieś na Xathru anteny StarrCommu o powierzchni pięćdziesięciu kilometrów kwadratowych wysłały mój sygnał przez lata świetlne. Dotarł do identycznych anten w świecie Brata Johna, gdziekolwiek teraz był. Nie wiedziałem, w którym ze światów jest, i nie miałem pojęcia, czy zawsze tkwi w tym samym, czy też przemieszcza się jak objazdowa trupa cyrkowa. Nie wiedziały tego również Międzyspiralne Siły Policyjne ani lokalni stróże prawa i porządku w różnych częściach Spirali. Nie potrafili wytropić ani jego, ani transakcji, które przeprowadzał. Pewnie każda istota pracująca w agencjach rządowych dałaby sobie uciąć prawą górną kończynę, byle go namierzyć. Wpływy Brata Johna rozciągały się daleko między gwiazdami. Zniszczył mnóstwo istnień i naraził się wielu osobom. Jako człowiek związany z nim i jego organizacją, miałem tylko nadzieję, że nieprędko wyśledzi go jakiś gorliwy glina. Ekran rozjaśnił się i zobaczyłem jakąś skrzywioną, zakazaną gębę. Typ przyjrzał mi się spode łba i warknął. - Czego? - Jordan McKell - przedstawiłem się, jakby zabijaki Brata Johna nie znały z widzenia wszystkich jego niewolników. - Chciałbym rozmawiać z panem Rylandem, jeśli można. Krzaczaste brwi drgnęły. - Dobra - burknął typ. - Zaczekaj. Ekran zgasł. Mogłem się założyć, że Brat John każe mi czekać i pocić się przynajmniej przez minutę, zanim raczy się pokazać, mimo że odbieranie telefonów od ludzi w terenie było jednym z jego głównych zajęć