Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Wytłumaczenie tego faktu znajdowałem w wypowiedziach licznych łekarzy odwiedzających Schleicha. Podawali oni argument, który pojawił się już wcześniej, że metoda ta jest zbyt skomplikowana dla przeciętnego chirurga, nie dysponującego tak niebywałą zręcznością i wprawą jak Schleich. Naturalnie broniłem jej przed tym zarzutem, choć — gdy przyglądałem się z bliska i dokładnie artystycznemu mistrzostwu Schleicha w posługiwaniu się na przemian sprayem, strzykawką i narzędziami chirurgicznymi — jakiś głos wewnętrzny podpowiadał mi, że argument ten w gruncie rzeczy jest słuszny, a z czasem może się stać przeszkodą nie do pokonania przy próbie upowszechnienia tej metody w praktyce. Na wiosnę 1894 roku Schleich ukończył rękopis obszernej książki, w której szczegółowo wyjaśnił powstanie i użyteczność swojej metody dla najrozmaitszych typów operacji. Tytuł tego dzieła brzmiał: Bezbolesne operacje, znieczulenie miejscowe płynami obojętnymi. Bez wątpienia rękopis ten zawierał pewną ilość przekornie entuzjastycznych spostrzeżeń, które nawet w moich oczach wydawały się mocno przesadzone. Ale poza tym było to arcydzieło. Przez wiele miesięcy Schleich szukał daremnie wydawcy. Klątwa z roku 1892 nie została zapomniana przez wydawców literatury fachowej. Wreszcie profesor Langgard z Instytutu Farmakologicznego w Berlinie, autsajder w gronie chirurgów, przekonał wydawcę Juliusa Springera o wielkiej wartości dzieła i jesienią 1894 roku książka ukazała się w druku. Odniosła wielki sukces i Schleich po raz pierwszy zdobył międzynarodową sławę. Jego książka, wyprzedzając publikację pracy Reclusa na ten sam temat, stała się deską ratunku dla znieczulenia miejscowego. Z chwilą ukazania się dzieła Schleicha skończył się okres prawie zupełnej rezygnacji z kokainy, mimo że wkrótce okazało się, iż techniczna zawiłość tego sposobu jest rzeczywiście przeszkodą nie do pokonania dla przeciętnego chirurga, a tym samym dla upowszechnienia tej metody znieczuleniowej. Jednak samo przezwyciężenie tej wielkiej rezygnacji jest niezaprzeczalną zasługą Schleicha. Pozostała Mar 152 nawet wówczas, gdy Schleicha spotkała druga porażka, która dotknęła go jeszcze głębiej. Niemiecki chirurg Heinrich Braun — nowa postać na polu walki o znieczulenie miejscowe, a zarazem ten, który dokończył dzieła — udowodnił, że wprawdzie postępowanie Schłeicha jest skuteczne i daje dobre wyniki, ale teoretyczne wytłumaczenie, którym uzasadnił swoje znieczulenie nasiękowe, jest błędne. Zwłaszcza owa błyskotliwa myśl o „tłumiku strun fortepianowych", która olśniła go w roku 1890 i dała początek całej jego pracy — opiera się na fałszywych przesłankach. Historia ta należy już jednak do nowego i zarazem ostatniego rozdziału długiej walki o znieczulenie miejscowe. Zanim ten akt się zaczął, był jeszcze specyficzny antrakt — zupełnie innego rodzaju. Rankiem 15 sierpnia 1898 roku dr August Bier, ordynator oddziału w kierowanej przez Esmarcha klinice uniwersyteckiej w Kilonii, siedział przy łóżku młodego, 34-letniego robotnika. Leżał on na jego oddziale z beznadziejnym przypadkiem gruźlicy. Nieszczęśliwiec był już kilkakrotnie operowany i zawsze bardzo źle znosił następstwa narkozy. Ponownej narkozy bał się panicznie. Przy tym skarżył się na nieznośne bóle w stawie skokowym zajętym otwartą gruźlicą. Tylko resekcja mogła przynieść ulgę silnie gorączkującemu pacjentowi. Stan zapalny i ropienie stawu absolutnie wykluczały zastosowanie znieczulenia nasiękowego sposobem Schleicha. W tej sytuacji Bier powziął myśl, czyby nie spróbować na tym młodym człowieku ośrodkowej blokady przeciwbólowej. Powiedział swojemu pacjentowi, że widzi możliwość przeprowadzenia bezbolesnej operacji bez narkozy. Ale sposób ten nie został jeszcze wypróbowany i wobec tego należy się liczyć z tym, iż zabieg może się nie powieść. Jednakże młody robotnik bez wahania zgodził się na zastosowanie nowej metody. Bier nie miał żadnej pewności, czy znieczulenie nastąpi, a nawet nie był pewien, czy przez jakiś nieszczęśliwy zbieg okoliczności pomysł jego nie spowoduje śmierci pacjenta. Rankiem 16 sierpnia 1898 roku, około godziny wpół do dziewiątej, chory leżał na stole operacyjnym. Jego wychudzone ciało ułożone było na boku, grzbiet nieco wygięty, tak że dobrze widać było poszczególne kręgi. Bier podjął ten eksperyment razem ze swoim asystentem Augustem Hildebrandtem. Przez nakłucie sposobem Schleicha Bier znieczulił skórę i tkankę podskórną nad kręgosłupem, aby dostać się do kanału kręgowego. Następnie wkłuł dłuższą igłę, zaopatrzoną w zatyczkę, między dwa kręgi lędźwiowe i krótkim pchnięciem wprowadził ją do kanału. Koniec igły wystawał ponad powierzchnię skóry okolicy lędźwiowej i drgał nieznacznie. Pytania, które cisnęły się teraz Bierowi do głowy, brzmiały następująco: czy ostrze igły osiągnęło prawidłowo wnętrze kanału rdzenia kręgowego? Czy dotarł do płynu mózgowo-rdzeniowego? Czy przypadkiem nie spowodował gdzieś jakiegoś uszkodzenia, co mogłoby pociągnąć za sobą ewentualność porażenia? Ostrożnie wyjął zatyczkę zamykającą igłę. W tej samej chwili ukazała się przy jej ujściu pierwsza kropla płynu. A więc znaleziono właściwą drogę. Bier przycisnął palcem koniec igły, by zapobiec dalszemu wypływowi płynu. Hildebrandt podał mu strzykawkę, która pasowała dokładnie do igły