Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

- Czym pana tak uraziliśmy? - Niczym - odpowiedziałem - ale tak się ułożyły moje sprawy prywatne, że muszę wrócić do domu. - No cóż - mówi - na siłę pana zatrzymywać nie będziemy. Jestem zadowolony z pańskiej pracy. I proszę nas źle nie wspominać. Szczerze to powiedział, ze wzruszeniem. Odpowiedziałem mu: - Ja też dziękuję panu, Wasiliju Aleksiejewiczu, za tak pozytywny stosunek do mnie i zawsze będę o panu pamiętał. Tak więc rozstaliśmy się dobrze i serdecznie. I to jest właśnie przyjemne: każda kolejna praca stanowi pewien rozdział w życiu człowieka, dlatego z ludźmi należy się rozstawać po ludzku. W marcu czterdziestego pierwszego roku wróciłem do rodzinnego miasta, rodzinnego domu i swojej fabryki. Cóż wam powiedzieć? Urok stron ojczystych... Wszystko, jak to się mówi, jest płynne, wszystko się zmienia, jedni ludzie odchodzą, przychodzą inni, a jednak mimo to, jeśli się wraca do miasta, w którym człowiek się urodził i wychował, jest ono dla niego zawsze takie samo, jak było: wieją te same wiatry, padają te same deszcze i świeci słońce - słońce twojego dzieciństwa. Wyobrażacie sobie chyba radość ojca i matki. Ale z drugiej strony niepowodzenie życiowe, nieudana miłość, niespełnione nadzieje... Ojciec nie powiedział ani słowa, żadnych pytań, cóż, męska sprawa: ożenił się, rozszedł... Matka usiłowała go w tym naśladować, ale mimo wszystko nie wytrzymała i w końcu zaczęła mówić o „tej latawicy”. Przerwałem jej łagodnie, ale stanowczo: - Nie było jej, nie ma i nie będzie. Więcej o Soni nie rozmawialiśmy nigdy. Po przejściach z Sonią, po kłopotach w miejscu pracy ze szczególną radością i wewnętrznym zadowoleniem odczuwałem stabilizację i spokój panujący w naszym domu. Ojciec miał lat pięćdziesiąt jeden, matka - czterdzieści osiem. Jedna maleńka zmarszczka więcej, jedna mniej, człowieka pięknego zdobią nawet zmarszczki. Przeżyli razem trzydzieści lat i te trzydzieści lat nie minęło jak jeden dzień, było ich wiele, pogodnych, pochmurnych, pochmurnych więcej. Czy widzieliście samotne drzewo na nadbrzeżnym występie skalnym? Przez kamienie przebiło się korzeniami w ziemię i stoi, i nie może go zniszczyć ani burza, ani sztorm, ani wściekłe i bezlitosne fale. Właśnie takim potężnym drzewem była miłość moich rodziców. Była podporą i dla nich samych, i dla ich bliskich. Wieczór, wszyscy są w domu, mama prasuje, rozżarza żelazko, kołysze nim szerokimi ruchami, żelazko jest ciężkie. Przypominacie sobie, były takie wielkie, wysokie żelazka, tlił się w nich węgiel drzewny, w ząbkowanych otworkach migotały czerwone ogieńki. Mama ślini palec, dotyka żelazka, sprawdza, czy jest gorące, nabiera do ust wody, spryskuje nią bieliznę, a bielizna, lekko wilgotna, przyciśnięta gorącym żelazkiem, paruje i wydziela miły zapach domowej przytulności... Jako dzieci też lubiliśmy nabierać wody do ust i spryskiwać bieliznę; jeśli mama nie śpieszyła się specjalnie i była w dobrym humorze, łaskawie nam na to pozwalała... Ojciec rozkłada na stole mapkę konturową, woła Olę i Igora, a oni już biegną z kredkami... W zeszłym roku Luba chciała zabrać Igorka. Ale ojciec i matka się sprzeciwiali: - W przyszłym roku jesienią pójdzie do szkoły, wtedy go zabierzecie, ale na razie niech jeszcze pobędzie u nas, powietrze lepsze niż w Leningradzie. Na tym stanęło, a więc Igor mieszkał u nas ostatnie lato. Co wam o nim powiedzieć? Jasny blondyn, tak samo jak jego ojciec... Luba też była blondynką, ale ciemną, a Wołodia pochodził z Północy, Igor wdał się w niego, taki krępy, silny bączek. Wołodia jednak był powściągliwy, opanowany, natomiast Igor... Zupełnie niepojęte, ale jak dwie krople wody przypominał swego wuja Henryka, mojego braciszka; jakim Henryk był w swoim czasie łobuziakiem, jak skarżyła się na niego cała ulica, już wam opowiadałem. Igor wyrastał na takiego samego zabijakę. Bił się zupełnie jak Henryk: atakował przeciwnika rękami i nogami, zaskakiwał go takim atakiem - typowo chuligański sposób bicia się, a Igorek miał zaledwie siedem lat. Znały go wszystkie drzewa, wszystkie dachy, szopy... Rozbity nos, siniaki, skóra pozdzierana z kolan, podrapane łokcie... Malec był zresztą ogromnie przylepny, kiedy mu czytałem, przytulał się do mnie i uważnie słuchał