Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

W³aœnie ten pan. Tu wskaza³em pochylonego nad siod³em towarzysza drogi. Oczywiœcie uwaga ta zmusi³a go do pokazania twarzy. Se?ora zaœ, ledwie rzuci³a na niego okiem, rzek³a wielce zdziwiona: — To ty, Mateo? Tutaj? Twarz zagadniêtego wyraŸnie sp¹sowia³a. Opanowa³ siê jednak i zapyta³ zdziwiony: — Czy pani mówi do mnie? Co znaczy to imiê? — Jak to? Przecie¿ siê tak nazywasz! Sk¹d siê tu wzi¹³eœ? — Zachowanie pani ka¿e mi przypuszczaæ, ¿e przypominam pani kogoœ znajomego. Raczy wiêc pani… — Co za „raczy”? Jakie „raczy”? — oburzy³a siê. — Niepotrzebnie odgrywasz komediê! Tak, to Mateo. By³eœ przecie¿ praktykantem u mego mê¿a… — Ale¿ pani siê myli! Nigdy pani nie widzia³em. Mieszkam stale w Montevideo i zajmujê stanowisko komisarza tamtejszej policji, jak to ju¿ ten se?or wyjaœni³. — No, no! Nie ¿artuj, Mateo! — mówi³a dalej nie zra¿ona wyraŸnym jego niezadowoleniem. — Z ciebie taki sam komisarz jak ze mnie prezydent republiki. — Ja nie ¿artujê, se?ora. Jestem grzeczny dla pañ, jeœli na to pozwala moje stanowisko, ale w tym wypadku muszê stanowczo zaprotestowaæ przeciwko obra¿aniu mnie i naruszaniu mojej urzêdowej powagi nieuzasadnionymi podejrzeniami. Powiedzia³em pani, kim jestem, i proszê poprzestaæ na tym. Towarzyszkê moj¹ nies³ychana bezczelnoœæ fa³szywego komisarza zupe³nie zaskoczy³a. Nie wiedzia³a, co uczyniæ: wybuchn¹æ œmiechem czy gniewem. Nie zdoby³a siê wszak¿e ani na jedno, ani na drugie, natomiast odrzek³a z wielk¹ powag¹: — Proszê ciê, Mateo, abyœ przez wzgl¹d na twoich biednych rodziców nie pope³ni³ znowu jakiej niedorzecznoœci. Z twojego zachowania wnioskujê, ¿e nie skorzysta³eœ z naszych rad i wskazówek. Maskujesz siê, aby ukryæ jak¹œ pod³oœæ, a najlepszym dowodem tego jest w³aœnie podszywanie siê pod obce nazwisko i udawanie urzêdnika. — Dosyæ ju¿ tego! — krzykn¹³ „komisarz”. — Proszê mnie zostawiæ w spokoju, bo ka¿ê pani¹ zamkn¹æ i nie pomog¹ jej nawet wp³ywy brata, który, jak s³ysza³em, jest burmistrzem! Na te grubiañskie s³owa twarz mojej towarzyszki obla³a siê rumieñcem oburzenia. Chcia³a ju¿ odwróciæ siê z pogard¹ od aroganta, gdy zapyta³em j¹: — Proszê pani, kim jest ów Mateo, o którym pani wspomina? — By³y praktykant w sklepie mego mê¿a. Musieliœmy go odprawiæ, bo m¹¿ z³apa³ go na gor¹cym uczynku przy kasie… — I pani utrzymuje, ¿e ten podró¿ny jest w³aœnie owym praktykantem? Nie myli siê pani? — O pomy³ce nie mo¿e byæ mowy. Znam go przecie¿ od dziecka, bo pochodzi z San Jose. — Gadanie babskie! — mrukn¹³ fa³szywy komisarz, siadaj¹c na konia. — Panie — wmiesza³em siê. — Proszê liczyæ siê ze s³owami i nie zarzucaæ k³amstwa se?orze. Pan jest owym by³ym praktykantem i zarazem z³odziejem! A teraz znajduje siê pan na drodze do jeszcze wiêkszej zbrodni. — Có¿ to znowu? Wie pan przecie¿, kim jestem… — Owszem, nawet bardzo dok³adnie: jesteœ bezczelnym k³amc¹ i mataczem! — Czy mam na to odpowiedzieæ z lufy mego karabinu? — Proszê bardzo, ale nie z ukrycia, jak to sobie ukartowa³eœ. Dowiadywa³em siê w policji w Montevideo i tam mnie poinformowano, ¿e komisarz nazwiskiem Carrera nie istnieje. A kto wie, czy teraz w³aœnie policja nie pêdzi za panem, by go aresztowaæ. Zatrzymaj siê wiêc chwilê i nie ci¹gnij za sob¹ panów komisarzy tak daleko w g³¹b kraju! Spojrza³ w ty³ wylêknionym wzrokiem, a nie spostrzeg³szy nikogo, rzek³ znowu wyzywaj¹co i bezczelnie: — Skoro pan powiada, ¿e komisarze pod¹¿aj¹ za mn¹, to nie pozostaje mi nic innego, jak tylko wyjechaæ na ich spotkanie i rozkazaæ, by dopêdzili pana i aresztowali razem z t¹ se?or¹, która mnie obrazi³a. P³azem tego nie puszczê w ¿adnym razie! Wsiad³ na konia, pogalopowa³ w kierunku, sk¹d przybyliœmy, i niebawem znikn¹³ nam z oczu. — Co pan zrobi³! — biada³ Monteso. — Obrazi³ go pan œmiertelnie i najniezawodniej czeka pana za to odpowiedzialnoœæ. — G³upstwo! — odrzek³em. — To jest bezczelny szalbierz! — W jakim celu mia³by nas ok³amywaæ? — Aby zawrzeæ ze mn¹ znajomoœæ i ³atwiej wci¹gn¹æ mnie w jak¹œ zasadzkê. Do wykonania mordu na w³asn¹ rêkê nie ma on ani zdolnoœci, ani odwagi, obmyœli³ wiêc coœ innego… Ale co, tego na razie nie mogê siê domyœliæ… Dowiem siê jednak na pewno. — W jaki sposób, skoro Carrera wróci³ do Montevideo? — Wcale nie wróci³. Przekona siê pan, ¿e pojecha³ w kierunku miasta jedynie po to, by nas podejœæ, i ¿e, znalaz³szy siê poza naszym polem widzenia, pod¹¿y znowu za nami, by œledziæ nas potajemnie. Wsiedliœmy z Montesem na konie i podjechaliœmy na pobliski pagórek, sk¹d przez chwilê by³o jeszcze widaæ rzekomego komisarza. Po kwadransie, gdy znikn¹³ nam z oczu, wyj¹³em lornetkê, by zobaczyæ, co teraz uczyni. Galopowa³ czas jakiœ w kierunku stolicy, lecz wreszcie zwolni³ kroku i, korzystaj¹c z nierównego w tym miejscu terenu, skrêci³ na lewo, ku pó³nocy. Chc¹c przekonaæ Montesa o s³usznoœci moich przewidywañ, da³em mu szk³a. — Tak, istotnie, okr¹¿a nas. — A wiêc da³ siê pan przekonaæ? — Najzupe³niej. — £otr ten bêdzie nas przeœladowa³ w drodze, musimy zatem zachowaæ ostro¿noœæ. Nie ma zreszt¹ w¹tpliwoœci, ¿e se?ora nie myli³a siê, twierdz¹c, i¿ pozna³a w nim z³odzieja, który chcia³ okraœæ jej mê¿a. Wracaj¹c, spotkaliœmy dwóch parobków z dyli¿ansu, którzy szli w kierunku stacji pocztowej zapewne po to, aby po¿yczyæ kó³ i zast¹piæ nimi po³amane