Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Bony tracą ważność. W tym barze płaci się gotówką. Dwadzieścia pięć dolarów. - Nie protestuję, wyciągam portfel ze skóry gazeli i z kamienną twarzą wręczam jej banknot pięćdziesięciodolarowy, na który patrzy - klnę się na Boga - z pogardą w oczach, po czym odwraca się z westchnieniem do kasy i szuka reszty. Nie spuszczam z niej wzroku i odzywam się całkiem głośno i wyraźnie, chociaż moje słowa zagłuszają nieco piosenka „Pump Up The Volume” a rozgadany tłum: - Ty jebana obrzydliwa suko, chciałbym zadźgać cię nożem i pławić się w twojej krwi. - Przez cały czas uśmiecham się do niej. Nie zostawiam tej piździe żadnego napiwku i odszukuję Price’a, który znów stoi przy poręczach i ponuro wpatruje się w tory zaciskając ręce na stalowej kracie. Paul Owen - ten, który obsługuje rachunek Fischera - ubrany jest w dwurzędowy, zapinany na sześć guzików smoking z wełny i stoi obok Price’a wykrzykując coś, co brzmi mniej więcej tak: - Zrobiłem pięćset powtórzeń wypływu gotówki z obniżoną stopą procentową na ICM PC i pojechałem firmową taksówką do Smitha i Wollensky’ego. Podaję Timowi drinka i kiwam głową Paulowi. Price nic nie mówi, nawet nie dziękuje. Trzyma drinka w dłoni i patrzy żałośnie na tory, po chwili krzywi się i pochyla głowę nad szklaneczką. Gdy włączają lampy stroboskopowe, Timothy prostuje się i mruczy coś do siebie. - Jesteś na haju? - pytam go. - Jak się masz? - krzyczy Owen. - Jestem bardzo szczęśliwy - mówię. Muzyka, którą nadają, tworzy jedną, długą, nie kończącą się piosenkę. Utwory zachodzą na siebie, oddziela je jedynie tępy, dudniący rytm, który zagłusza rozmowy - co wcale mi nie przeszkadza podczas wymiany zdań z kimś tak szczwanym jak Owen. W Sali Kryształowej jest teraz więcej dziewczyn i próbuję nawiązać wzrokiem kontakt z jedną z nich - w typie modelki z wielkimi cyckami. Price szturcha mnie w bok, pochylam się ku niemu i pytam, czy nie powinniśmy załatwić jeszcze jednego grama. - Dlaczego nie jesteś ubrany w smoking? - pyta Owen gdzieś za moimi plecami. - Zostawiam to - krzyczy Price. - Wypadam. - Co zostawisz? - drę się nic nie rozumiejąc. - T o - odkrzykuje mając chyba na myśli swoją podwójną Stoliczną. - Nie - mówię. - Ja to wypiję. - Posłuchaj mnie, Patricku - wrzeszczy. - Ja odchodzę. - Dokąd? - naprawdę nic nie rozumiem. - Co chcesz żebym poszukał Ricarda? - Odchodzę - krzyczy. - Ja... o d... c h o... d z ę...! Wybucham śmiechem nie wiedząc o co mu chodzi. - No cóż, dokąd masz zamiar pójść? - D a l e k o! - krzyczy. - Nie mów! - odkrzykuję. - Bankowość handlowa? - N i e, Bateman, mówię poważnie ty głupi skurwysynu. Odchodzę. Znikam. - Gdzie? - Ciągle się śmieję, ciągle nic nie rozumiem i ciągle krzyczę. - Morgan Stanley? Odwyk? Co? Nie patrzy na mnie, nie odpowiada i spogląda na tory tak, jak gdyby chciał odnaleźć wzrokiem punkt, w którym się kończą, jak gdyby pragnął przekonać się, co kryje za sobą ciemność. Price zaczyna być nudny, ale Owen jest jeszcze gorszy a co najlepsze gapi się na mnie. - Powiedz mu, żeby się nie martwił i był szczęśliwy - wrzeszczy Owen. - Czy zajmujesz się jeszcze rachunkiem Fishera? - Nic innego nie przychodzi mi do głowy. - Co? - pyta Owen. - Poczekaj. Czy to jest Conrad? Pokazuje palcem jakiegoś faceta ubranego w jednorzędowy, wełniany smoking z szalowym kołnierzem, bawełnianą koszulę z muszką - wszystko od Pierre’a Cardina. Gość stoi przy barze tuż pod kryształowym kandelabrem, trzymając w dłoni kieliszek z szampanem i ogląda swoje paznokcie. Owen wyciąga cygaro i prosi o ogień. Jestem tak znudzony, że ruszam w stronę baru, nie prosząc nawet o wybaczenie. Chcę powiedzieć laskojadowi, żeby kopnęła się po zapałki. Sala Kryształowa jest teraz pełna, wszyscy wyglądają znajomo, wszyscy są do siebie podobni. W powietrzu unosi się ciężki dym z cygar, muzyka - znowu INXS - gra głośniej niż przedtem i narasta, ale ku czemu? przez pomyłkę dotykam brwi i stwierdzam, że moje palce są wilgotne. Biorę zapałki z baru. W drodze powrotnej wpadam na McDermotta i Van Pattena, którzy zaczynają błagać mnie o bony na alkohol. Daję im wszystko co mi zostało, choć wiem, że nie są już ważne. Wokół panuje taki ścisk, że trudno się ruszyć i nawet darmowe drinki nie są w stanie przekonać Van Pattena, by wybrał się w stronę baru. - Same zdziry - krzyczy Van Patten. - Uważaj. Ani jednego laskojada. - Piwnica śmierdzi - wrzeszczy McDermott. - Przywaliliście coś? - drze się Van Patten. - Widzieliśmy Ricarda. - Nie - krzyczę. - Nie potwierdzam. Madison nic nie znalazł. - Obsługa, do cholery, obsługa - krzyczy jakiś facet za moimi plecami. - To bez sensu - wrzeszczę. - Nic nie słyszę. - Co? - drze się Van Patten. - Nic nie słyszę. Nagle McDermott chwyta mnie za ramię. - Kurwa, spójrz co robi Price. I zupełnie jak w kinie odwracam się i nie bez trudu wspinam na palce po to, by zobaczyć Price’a stojącego chwiejnie na poręczy. Ktoś podaje mu kieliszek szampana, a Tim - pijany albo naćpany - wyciąga obie ręce, zamyka oczy i udziela błogosławieństwa tłumowi. Za jego plecami migoczą bezustannie lampy stroboskopowe, maszyna produkująca dym pracuje pełną parą otaczając Price’a szarą, unoszącą się mgiełką. Tim krzyczy coś, ale oczywiście nie mogę usłyszeć co - sala jest przepełniona, hałas rozdziera uszy zabójczą kombinacją piosenki „Party All The Time” Eddie Murphy’ego i ryku biznesmenów. Przepycham się do przodu ze wzrokiem wlepionym w Price’a, mijam Madisona, Roba, Turnballa, Cunninghama i kilku innych. Dalej tłum jest bardziej zwarty i nie ma nawet co próbować. Tylko kilka twarzy zwróconych jest w stronę Tima, który ciągle balansuje na poręczy z przymkniętymi oczyma. Krzyczy coś. Wstydzę się za niego i odczuwam ulgę, że utknąłem w tłumie, że nie mogę się do niego dostać, ocalić od wszechogarniającej pogardy. Na sekundę zapada cisza i słyszę wyraźnie, jak Price krzyczy: „Do widzenia!” Tłum wreszcie zwraca na niego uwagę. „Pojeby!”. Tim odwraca się z wdziękiem i zeskakuje z poręczy na tory. Zaczyna biec przyciskając do boku kieliszek z szampanem. Potyka się raz, dwa razy, lampy stroboskopowe wciąż migoczą, odzyskuje równowagę i znika w ciemności. Strażnik siedzący obok poręczy patrzy leniwie za Timem rozpływającym się w tunelu. Potrząsa głową (jak mi się wydaje). - Price! Wracaj! - wrzeszczę. Tłum bije brawo, podoba im się przedstawienie, jakie zrobił z siebie Tim. - Price! - krzyczę jeszcze raz ponad oklaskami