Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Nie było szansy, żeby coś zdziałać. Za drzwiami było piekło. Dochodziły do nas błyski światła i odgłosy wybuchów, strzały karabinów i okrzyki bojowe. Pojawiły się też wrzaski rannych. Rozpoznałem miarowe terkotanie dochodzące z oddali (Już nie takiej jak na początku. Atak przybliżał się, a wraz z nim ten dźwięk). To był CKM. Obrońcy kosili napastników jak kosi się trawę, strzelając z tego upiora. Ale nawet CKM nie był w stanie powstrzymać ataku. Chyba już nic nie było w stanie go powstrzymać. Pomyślałem o straży, o tym, żeby do nich zadzwonić, ale coś mnie powstrzymało. Jakaś część mnie nie chciała tego. Jakaś część, która wiedziała, że to, co dzieje się w pokoju Bartka ma uzasadnienie. Nie wiedziałem oczywiście jakie, ale czułem, że to prawda. Nic nie dzieje się bez sensu – kiedyś nie wierzyłem w tę sentencję. Uważałem, że tak mówią nieudacznicy życiowi, którzy jakoś próbują sobie wytłumaczyć swoje niepowodzenia, Ale teraz zrozumiałem. Nic nie działo się bez sensu. Także to. – Oczywiście na pogotowie też nie zadzwoniłaś – bardziej stwierdziłem fakt niż zapytałem. – Pomyliłaś numer. – Za... Zadzwoniłam – instynktownie próbowała się obronić, ale chyba nawet nie rozumiała, o co ją oskarżałem. – Zadzwoniłam! – Więc gdzie oni są? Wcale nie oczekiwałem odpowiedzi. Staliśmy, żona za mną (Jej dłoń nadal wpijała się w moje ramię z tą samą siłą. Nie obchodziło mnie to), spoglądając przez szparę w drzwiach na zakazany, złowrogi świat, który pojawił się znikąd. Świat, który nie miał prawa istnieć. Nie próbowałem już niczego, ani o niczym nie myślałem. Czekałem. – Co... co tam się dzieje... – żona była jak nakręcona katarynka. Chciałem, żeby się zamknęła. – To... co to jest... Spośród dźwięków dobiegających z pokoju syna wyłowiłem głos niemieckiego oficera. Ciągle coś krzyczał (Przykro mi. Bardzo słabo znam niemiecki) – zagrzewał do boju albo poganiał tchórzy. Teraz już nie podejrzewałem, że oprócz mojego syna był tam ktoś jeszcze (poza całą armią??). W jakiś niesamowity, magiczny sposób to mój syn był tym oficerem. To mój syn prowadził atak. I to on wydawał te ostro brzmiące rozkazy. Co dokładnie widziałem przez szparę w drzwiach? Trudno to opisać. Szpara nie była przecież duża (Udało mi się podważyć drzwi, ale szczelina, która powstała, miała zaledwie pół centymetra, może mniej. Tylko dlatego że przyłożyłem oko do samych drzwi mogłem coś dostrzec. Żona nie widziała chyba niczego. Stała za mną sztywna jak kij. Jedynie jej palce, coraz mocniej wbijające się w moje ramię, dawały znać że ciągle tam jest). Czasami był tam pokój mojego syna, biurko przy którym się uczył i lampka (wcale się nie paliła jak przypuszczałem). Czasami jednak... coś innego, płynnego i rozmazanego jak mgła. Coś przywodzącego na myśl spalone pociskami pola Francji. Przypominało to raczej oglądanie filmu niż rzeczywistości, ale filmu bądź co bądź trójwymiarowego. Obraz pojawiał się i znikał, jakby projektor, który go nadawał był popsuty. Nie było tam ludzi ani żadnych ruchomych obiektów. W pewnym momencie wydało mi się jednak, że zobaczyłem mojego syna. Stał w płaszczu i hełmie odwrócony plecami. Był za wysoki i zbyt barczysty jak na mojego syna. Po postu był dorosły. A jednak wiedziałem, że to mój syn. Wiedziałem, że to Bartek. Po chwili miraż zniknął. Czy naprawdę to widziałem? Pytanie zdawało się bezzasadne. Przecież całe to przedstawienie nie miało prawa istnieć. A jednak... Bóg grał w jakąś grę. Nie było sensu zastanawiać się, czy coś ma prawo, czy nie ma prawa istnieć i czy jest zgodne z jakimiś regułami. Istniało. To była jedyna odpowiedź na pytanie, jedyna odpowiedź, która nie kłóciła się z tym, co widzieliśmy. Może potem próbowaliby nam wmówić że byliśmy ofiarami halucynacji, lub że mamy coś nie po kolei w głowach i może nawet byłbym skłonny w to uwierzyć. Kto wie... Ale wtedy, obserwując, co dzieje się w pokoju Bartka, nie było argumentu, który mógłby mnie przekonać. Patrzyłem (Boże! Nie miałem pojęcia na co patrzyłem!) na cuda. A czy cuda się nie zdarzają? Czy czasami ta cała precyzyjna machina, którą fizycy, chemicy, biolodzy i inni naukowcy pomierzyli, podzielili i poupychali do ciasno upakowanych szufladek nie wymyka się na moment ze swojego pudełka i nie płata figli, żeby pokazać jak bardzo mało rozumiemy? Czy nie zachodzą zjawiska, których nawet najbystrzejszy umysł nie potrafi wytłumaczyć? Czy nie po to właśnie naukowcy nauczyli się zaprzeczać niewygodnym faktom, żeby móc wybrnąć z takiego ślepego zaułka? Ale sceptyk we mnie umarł. Kierowałem się zmysłami, a nie logiką. Wierzyłem w to, co widziałem. A widziałem, że pokój Bartka zamienił się w pole walki. Słyszałem, że tak było. I czułem. Po kilkunastu minutach doleciał nas zapach prochu. Nie, niezupełnie prochu – była to raczej mieszanina zapachu prochu, ziemi i spalenizny. *** Instynktownie skojarzyłem zapach spalenizny z pożarem. Woń stawała się coraz intensywniejsza, coraz realniejsza, jakby faktycznie coś się paliło. Przestraszyłem się. Było to absurdalne (Przecież cała ta sytuacja była przerażająca – a jednak patrząc na to, co się dzieje, zapomniałem o strachu. Tam był mój syn, do cholery, może martwy. Tam działy się rzeczy, od których włos się jeży na głowie. Nic nie było w porządku, nic nie było normalne. A mimo to zapomniałem o strachu), bo nagle powróciły obawy o Bartka. Jeżeli coś mu się stało? Jeśli rozniecił ogień i nie będzie miał dokąd uciekać? Co robić? Zadzwonić po straż? Wreszcie zadzwonić po straż?! Och, jasne. Świat stanął na głowie