Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.
A byłaby to okoliczność wielce niesprzyjająca planom Złociszki, gdyż Kościej wyraźnie oznajmił, że nie życzy sobie, aby jego latorośl i jedyna dziedziczka, samopas włóczyła się po mieście. Nie sądziła wprawdzie, aby miał ją wysmagać rzemieniem, co, jak słyszała, zdarzało się pannom, które fortuna obdarzyła mniej poczciwym rodzicem. Jednak Kościej zagroził, że jeśli ją przyłapie na jakimś większym występku, Złociszka aż do wiosny nie zobaczy ani złamanego szeląga. A nigdy w życiu tak bardzo nie potrzebowała pieniędzy. - Bo lepiej trza popatrzeć. - Mistrz bez żadne] ceremonii ucapił ją za łokieć i pociągnął do okna. - Aż po pierzysko wlazła. Dziewczyna przymrużyła oczy. Istotnie, strzała tkwiła w pieńku, mniej więcej w połowie wysokości. Za jej plecami alchemik sapał i dyszał, ponownie napinając łuk. - A widzisz, panna, ten sęczek? Nie zdążyła nawet skinąć głową. Gospodarz uniósł łuk i niemal bez celowania wypuścił strzałę. Z pieńka posypały się drzazgi i kawałki kory. - Celnie niesie, ścierwo! - Alchemik roześmiał się, pieszczotliwie gładząc żerdkę łuku. - A z taką mocą bije, że kocura jednego na wylot przeszła i do wierzei przybiła, ot tam, gdzie ten zaciek, tuż przy zawiasie. Powiadam pannie, straszne bydlę było, chwili spokoju człek nie miał. I sprytny łajdak. Za dnia się w oczy nie pchał, gdzieś w piwnicy siedział razem z całą resztą. Przyczaił się, wyczekał, aż człek na dobre przyśnie, i dopiero wtedy zaczynał dokazywać. Akuratnie na tymże pieńku siadał, bo z niego się najlepiej głos po podwórzu rozchodzi. I miauczał, jeno tak, że się w człowieku kiszki nicowały. Psi do księżyca szczekają i wilcy wyją, ale powiadam pannie, że żaden się nie umywał do tego kota. - Popatrzał na dziewczynę, szukając w jej twarzy jakichś oznak współczucia. Złociszka z roztargnieniem skinęła głową. Oparła się o ościeżnicę i w zamyśleniu skubała palcami dolną wargę. - Panienka się na mnie krzywi, a ja się zapytuję, jakem miał w podobnych okolicznościach przyrody pracować? Ledwie człek utrudzony głowę na poduszce złożył, już się kocie bydlę z podwórza darło. Jeszcze kolegów zwoływał z całego miasta. Aż do białego rana trwały gonitwy, łomoty, rumor i wrzaski, jakby to nie koty były, ale tuzin biesów, co się z samego Issilgorol wyrwały, aby mnie biednego dręczyć i prześladować. Dziewczyna słuchała ze zmarszczonymi brwiami. Alchemik uznał jej milczenie za zachętę i rozwiódł się obszerniej nad kocimi prześladowcami. - Najgorszy był ten wielki kocur, on całej reszcie przewodził i prawdziwie się na mnie uwziął. Nie dość, że nocą rejwach czynił, jeszcze do izby ukradkiem właził i szkody czynił. I żeby żarcie kradł! - dodał kwaśno. - Ale gdzie tam! Złośliwie mi biszkuncił, po stole skakał, menzury i kolby tłukł, sakwy darł, popiół z komina rozwłóczył. Jakby się uwziął. - Sapnął ze złości. Panienka mimowolnie zachichotała, zasłaniając usta dłonią. - Nie ma z czego szydzić! - ofuknął ją. - Raz mi do pracowni z dachu kominem wleciał. Myślałem, że to bies! Huku takiego narobił, żem mało ducha nie wyzionął z przestrachu. A inszego dnia przez drzwi się zakradł, pod stołem chytrze przytaił i do zacieru mi naszczał. Dziewczyna śmiała się już zupełnie otwarcie. Alchemik nawet tego nie spostrzegł. - Z kamieniem nie szło się na bydlaka zasadzić, za szybko uciekał. Trutkę z daleka czuł i ani nie tykał. No, tom się wziął na sposób. - Znów pieszczotliwie pogładził żerdkę. - Trudność była w tym, żeby łuk zawczasu naciągnięty trzymać, bo kot jest chybki, nie czeka, aż człek cięciwę naciągnie. Alem trochę podumał i wymyśliłem sposób, zresztą niezupełnie on nowy, bo podobne łuczyska ponoć norhemnowie czynią za południowymi górami. Widzisz panna tutaj? - Podsunął Złociszce łuk pod nos i pokazał niewielki kawałek rogu z dwoma zaczepami, umocowany na żerdce. - Tutaj cięciwę zakładam - powiódł palcem po niewielkim wgłębieniu - a tym zaczepem ją zwalniam i strzała leci. Proste, prawda? Chcesz panienka spróbować? - Ja się na tym nie wyznaję. - Złociszka wzdrygnęła się nieznacznie. Ale alchemik już był obok i układał jej palce na żerdce. - Najpierw trzeba napiąć. - Zawahał się i wyrwał jej łuk. - No, tego panna nie wydolisz sama, cięciwa gruba - wysapał, zakładając ją za hak i naciągając nogą. - Szyp panna nakładaj! - Z powrotem wetknął jej do ręki łuk i dziwaczną krótką strzałę. Czuła na policzku jego oddech, przesycony smrodem skwaśniałego piwa. Chciała się odsunąć, ale tylko mocniej ucapił. Złociszka przez chwilę pożałowała, że piastunka została na schodach. Jednak zaraz zrozumiała, że alchemik był nazbyt zafrapowany własnym wynalazkiem, aby dybać na jej wdzięki. - Dobrze - pochwalił, naprowadzając jej palce we właściwe miejsca. - Teraz wyceluj panna. W ten pieniek. - Poprawił ułożenie kuszy. - Jeszcze odrobinę w prawo. Dobrze. Teraz tu trzeba... Nie, ja sam lepiej. - Zrobił coś szybko przy rogowym orzechu i zwolniona strzała wystrzeliła naprzód. Złociszka wrzasnęła mimowolnie i wypuściła łuk z rąk. - No, co też panna! - zganił ją, pochwyciwszy łuk nad samą podłogą. - Uważać trzeba. Strzała bokiem poszła, ale niewiele. - Pokazał palcem jaśniejszy odprysk na kamiennym murze. - Ja też ładnych dni parę ćwiczyłem, zanim pierwszego pchlarza ustrzelić mi się udało. - A ja bym się nauczyła? - zapytała podstępnie. - Niby czemu nie? - Gospodarz zmierzył ją spojrzeniem i wygiął z aprobatą usta. - Ślepa panna nie jesteś, garbata też nie, a siły wiele nie trzeba. Zresztą... - Zamyślił się na chwilę, rysując coś palcem na pokrytej grubą warstwą kurzu skrzyni pod oknem
-
WÄ…tki
- Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.
- Kaszlał i kaszlał, i nie mógł przestać...
- O ile dotąd w państwach cywilizowanych wymiar spra- wiedliwości nie mógł sobie stawiać innych celów poza sądzeniem, o tyle obecnie "przestępstwo" miało być zagrożone nie...
- Aż trudno pojąć, że równie potężny okrzyk bojowy mógł się wydobyć z tak chudej klatki piersiowej i płuc, które jak powszechnie wiadomo, były dotknięte wyjątkowo ciężką...
- W moim życiu nie było przesadnie dużo powodów do dumy i nie bardzo mogłam się czymś przechwalać, nie przypominając przy tym kogoś z rodziny Charlesa Man-sona1...
- Czy kiedyś jeszcze je zobaczę? Na placu mogło się pomieścić milion ludzi, którzy dzięki specjalnym urządzeniom optycznym i akustycznym mogli doskonale widzieć i słyszeć...
- Ja, gdy będę mógł, przyjdę, gdy będzie potrzeba, ale do mojego domu… Blada twarz starej jeszcze z wyrazem bólu, wymówki, niemego jęku podniosła się ku synowi, drżąca...
- skłoniło go, że wbrew światowym interesom poniechał wszelkiej myśli o wywyższeniu się i ruszył w daleki świat, gdzie mógł bardziej swobodnie służyć Bogu...
- Dzień mógł następować natychmiast po poprzednim dniu, wypełnionym ucieczką i pośpiechem, bez żadnej nocy i przerwy na wypoczynek, jak gdyby słońce nie zachodziło, ale krążyło...
- Najbardziej władczym, na jaki mógł się zdobyć tonem, ryknął: - Rozkazuję ci pocałować moją rękę! Sol z pogardą patrzyła mu prosto w oczy...
- Nie mógł znieść jej okrągłej, gładkiej twarzy, pozlepianych czarnych włosów, ale przede wszystkim nosa, który wysterczał wprost od czoła, jak dziób wrony...