Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

— Latorre jest oficerem i to go tak absorbuje, że nie może podjąć akcji w innym kierunku. Musi więc albo wystąpić ze służby, i to na zawsze, albo wziąć dłuższy urlop, ażeby oddać się pracy w ukryciu. — Zupełnie słusznie. Ale jaką w tym wszystkim przewidzieliście dla mnie rolę? — Może nam pan bardzo pomóc. Nasz przyszły prezydent musi wydawać rozkazy, jak to już wspomniałem, w najściślejszej tajemnicy; musi odbywać podróże, aby być tu i tam, gdzie tylko rzecz będzie tego wymagała; przeciwnicy zaś nie powinni wiedzieć o jego działalności i poruszeniach. Aby zapewnić mu swobodę ruchów, wymyśliliśmy pewien sposób, który może odciągnąć od niego uwagę całej rzeszy szpiegów, i postanowiliśmy prosić, by pomógł nam pan w tej sprawie. — No, no? — Czyżby pan nie rozumiał? Chcielibyśmy, aby przeciwnicy mieli na oku… pana, sądząc, że to Latorre we własnej osobie. — A, pojmuję! Chcecie, bym przywdział mundur i przejął niektóre obowiązki Latorre’a, podczas gdy on zająłby się pracą na rzecz waszego stronnictwa. — Domyśla się pan, ale niezupełnie. Niepodobna bowiem, aby pan stanął na jego miejscu do służby, bo poznano by się na tej maskaradzie od razu. Chcielibyśmy urządzić to inaczej. Latorre weźmie kilkumiesięczny urlop dla ratowania zdrowia i niby uda się do odległej hacjendy lub estancji. Istotnie jednak nie on, lecz pan zajmie miejsce w owej hacjendzie. Wówczas przeciwnicy nasi będą mieli utrudnione zadanie, bo pan w roli Latorre’a nie będzie się nigdzie udzielał, a on tymczasem uda się potajemnie w zupełnie inną okolicę i zacznie tam swoją pracę. Będzie urządzał konferencje i obmyślał plany, po czym w odpowiedniej chwili wystąpi jawnie. — A co stanie się wówczas ze mną? — Pojedzie pan sobie w dalszą podróż, oczywiście wynagrodzony przez nas po królewsku. — A w jaki sposób? Pieniędzmi? — Pieniędzmi? Kto tu mówi o pieniądzach? Możemy przecież określić to jako honorarium, dotację albo dar. Określenie wysokości tego daru pozostawiamy panu. Proszę więc, jeśli pan łaskaw… — Ba! Ale ja nie mam pojęcia, ile mnie ta ofiara będzie kosztowała, ile czasu stracę na to, a może nawet zaryzykuję własne życie! — O tym ostatnim nie ma mowy! To jest wykluczone! Może się pan nie obawiać! — Przeciwnie! Jeżeli prawdziwy Latorre wypłynie nagle jako dowódca powstania, to zdarzyć się może, iż przeciwnicy, złudzeni podobieństwem, napadną na jego sobowtóra, to znaczy na mnie, i zechcą mnie zamordować. A gdyby to się stało, dotacja, którą mi łaskawie proponujecie nie miałaby dla mnie żadnej wartości. Rotmistrz przez cały czas mojej z jego ojcem rozmowy nie wtrącił ani słowa i dopiero teraz rzekł, usiłując mnie przekonać: — Czyżby pan się obawiał? Przyznam, że uważam pana za człowieka o ogromnej odwadze… — Nie jestem tchórzem, panie rotmistrzu, i dowiodłem tego już niejednokrotnie, a i w przyszłości, być może, będę miał jeszcze ku temu sposobność. Ale co innego narażać życie za samego siebie, za swoich lub za ojczyznę, a co innego rzucać je na szalę w sprawie zupełnie obcej i… za pieniądze! To wielka różnica! Co się zaś tyczy ryzyka, to mógłbym śmiało przyjąć rolę Latorre’a i czekać spokojnie końca sprawy, bo nie obawiam się waszych przeciwników tak samo, jak nie trwoży mnie wasze stronnictwo. I gdybym wskutek zbiegu okoliczności miał się spotkać oko w oko z niebezpieczeństwem, to ufny w siebie, w swój spryt i odwagę, sądzę, że wyszedłbym z opresji obronną ręką. Nie te więc względy powstrzymują mnie od przyjęcia waszej oferty… — Jaki inny miałby pan powód? — Jedynie ten, że cała sprawa nie podoba mi się. Brzydzę się fałszem i kłamstwem, a właśnie, gdybym spełnił wasze życzenia, sprzeniewierzyłbym się tej zasadzie. — Przecież tu idzie o najsłuszniejszą sprawę! — To samo powiedziałby mi każdy z członków przeciwnego stronnictwa. — Widzę, że pana trudno przekonać… — I nic dziwnego, bo nie chcę dać się przekonać — odrzekłem, wstając. Lecz w tej chwili kupiec przytrzymał mnie za ramię, mówiąc: — Niech pan nie postępuje tak gorączkowo. Jest pan i będzie moim miłym gościem bez względu na to, czy się porozumiemy, czy nie. Mam zresztą nadzieję, że po namyśle da się pan przekonać. Bo nie ma pan pojęcia, jak wielka czekałaby pana nagroda za wyświadczoną nam przysługę. Do naszego stronnictwa należą ludzie ogromnie bogaci i wpływowi, a korzyść, jaką odnieślibyśmy z pańskiej pomocy, jest dla nas tak wielka i tak byłaby cenna, że wynagrodzenie za nią mogłoby być podstawą pańskiego szczęścia. — A co pan nazywa szczęściem? — Jako kupiec wiem, że na tym świecie prawdziwie trwałe szczęście może człowiekowi zapewnić taki kapitał, który by wystarczył na spędzenie reszty życia bez najmniejszej troski. Niech pan określi wysokość takiej sumy. — To zbyteczne, bo nie mogę spełnić waszych życzeń. — Mam nadzieję, że nie jest to ostatnie słowo, gdyż od niego zależy cała pańska przyszłość. — Nie, panie! Od tego co raz powiedziałem, nigdy nie odstępuję. — A jednak proszę, bardzo pana proszę, aby rozważył pan jeszcze rzecz całą. Nie będę już teraz nalegał. Dziś wieczorem pozna pan nas wszystkich i jeżeli potem dobrze się zastanowi, jestem niemal pewny, że zmieni pan zdanie