Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Kiedy się ocknąłem, byłem już spętany. Zaprowadzono mnie przez kanion i cieśninę do pueblo i przesłuchano. — Kto? — Obaj Meltonowie i Judyta. Uważał pan tę kobietę za lekkomyślną tylko, ale w istocie jest ona zła, równie zła, jak Meltonowie. Wszak wie, że Melton zdobył bogactwo oszustwem i zbrodnią. Zdjęty gniewem, popełniłem wielką nieostrożność. — Powiedział pan, żeś prawowitym spadkobiercą? — Tak. Może pan sobie wyobrazić zdumienie, a zaraz potem radość tych ludzi! Powiedziano mi, że muszę umrzeć i umieszczono w tej oto norze. — Chciano pana nastraszyć i zmiękczyć. Poczyniono nam propozycje, które odrzuciłem. Później opowiem panu obszerniej. Powiedz pan, czy wypytywano o nasze zamiary? — Naturalnie! Ale się nie wygadałem. — Chwała Bogu! Nie możemy się tu dłużej się zatrzymać. Chodźmy! Jak widzę, Judyta nas ubiegła. Skoro doszliśmy do końca korytarza, zobaczyliśmy, że nie ma drabiny. Spojrzeliśmy wzajemnie na siebie. — Co mój brat na to powie? — zapytał Winnetou z lekkim uśmiechem na wargach. — Głupstwo palnęliśmy! — Nie możemy wyjść stąd! — żalił się Vogel. — Jesteśmy zatem uwięzieni! — Nie — odparł Winnetou. — A gdyby nawet, to nie na długo. Musimy się przekonać, czy można otworzyć pokrywę. — Nie możemy wejść. Nie ma drabiny. — Jest — odparłem. — Sami stanowimy drabinę. Odzyskał pan władzę w członkach? Czy jest pan wygimnastykowany? — Tak. — Stań pan na plecach Winnetou. Ja uklęknę, a Winnetou stanie na moich. Wówczas sięgnie pan do pokrywy i spróbuje ją podnieść. Próba się nie powiodła. Wściekła niewiasta wróciwszy na górę, zabrała drabiną i obarczyła pokrywę jakimś ciężarem, skoro Vogel nie mógł jej podnieść. — Co robić? — zapytał nasz wirtuoz. — Ledwo odzyskałem wolność, znów jestem uwięziony. — Sir Emery czeka na górze. Jeśli nie wrócimy, żejdzie po nas. — Ale jeśli i Emery’ego okłamał? — To zostanie nam droga przez wodę. — Co za woda? — Czy nie wie pan, że przez środek korytarza, pod ziemią, płynie woda? — Nie. — Łączy się prawdopodobnie z rzeką. Sadzimy nawet, że Jonatan Melton uciekł tą drogą. — Co? Jak? Kiedy to mogło nastąpić? — Przeszło godziną temu. — Ach, w tym właśnie czasie zobaczyłem światełko i usłyszałem cichy szept. Nie mogłem zrozumieć słów, ani poznać osób. Zdawało mi się, że było ich dwoje. Doszli do połowy korytarza, gdzie przez parą chwil świeciło się światełko, po czym oddaliło się z powrotem. — To była Judyta i Jonatan Melton. Umknął! Fatalna okoliczność, lecz ma i swoją dobrą stronę, Gdyż daje nam wyjście z obecnej sytuacji. Nie będziemy czekać, aż się Emery zaniepokoi o nas, lecz bezzwłocznie wyruszymy stąd drogą wodną. Mamy jeszcze dosyć oliwy w lampie, aby nam świeciła chwilowo. Później będziemy się posuwali naprzód po omacku, co jest o wiele trudniejsze, bo nie znamy drogi. Czy Winnetou podziela moją decyzją? Apacz zgodził się ze mną; skrzypek zaś nie mógł w tym przedmiocie decydować. Winnetou i ja nie dbaliśmy o to, że trochę zmokniemy, a Vogel musiał się pogodzić z losem. Wróciliśmy do środka korytarza i usunęli belki. Zzuwszy obuwie i zabezpieczywszy przed zmoknięciem rewolwery oraz inne przedmioty, wleźliśmy do wody, tak płytkiej, że nie sięgała nam do piersi. Przypomniałem sobie podobne, ale o wiele niebezpieczniejsze przeżycia. Aby uprowadzić pewne dziewczą z haremu, musiałem ongiś w Egipcie wejść do kanału, który z Nilu wiódł na podwórzec haremu. Musiałem uprzednio zerwać grubą drewnianą kratę i wysadzić bardzo mocne blaszane rzeszoto. Podczas tej pracy zanurzyłem się po głową w wodzie. Przez parą sekund byłem bliski utonięcia lub zaduszenia. Podobny wypadek zdarzył mi się na północy Stanów Zjednoczonych, przy czym byłem okrążony ze wszech stron Indianami. Jakże bezpieczna była wobec tego nasza obecna sytuacja! Wyprzedzałem towarzyszy, oświetlając drogą lampą. Musieliśmy się schylać, aby głów nie rozbić o sufit. Przed iluż wiekami został zbudowany ten kanał? Powietrze było złe, ale nie o tyle, aby mogło nam szczególnie dokuczać. Jeśli sienie myliłem to kanał prowadził pod cieśniną do rzeki. Musieliśmy zatem przebyć pod ziemią tę samą drogą, którą przebył poprzednio Emery, śpiesząc do nas do kotliny. Nie była to droga krótka. Wreszcie powietrze zaczęło się przeczyszczać i światło lampy padło na gęste krzaki, które sterczały przede mną. Zgasiłem lampę, odgarnąłem gałęzie, posunąłem się o dwa kroki dalej i oto stałem w rzece, nie głębszej zresztą, niż kanał. Gałęzie należały do pnączy, które całkowicie zasłaniały ujście kanału. Winnetou i Vogel wyszli za mną. Dotarliśmy do brzegu i znaleźli się w kanionie Flujo Blanco, niedaleko cieśniny. — Tędy wyszedł też Melton — rzekł Winnetou szeptem. — Czy mój brat sądzi, że kryje siąjeszcze gdzieś w pobliżu? — Nie. Uciekł. Nie zatrzymywał się ani przez chwilą. — Nasz brat Emery nie natężał czujności, zobaczyłby bowiem, albo usłyszał Meltona. — Sądzę raczej, że kiedy Melton wyszedł z kanału, Emery był już przy nas w pueblo. Ognisko Anglika dawno już spłonęło. Przez popiół podążyliśmy ku cieśninie. Na drugim końcu płonęło ognisko Yuma, które Emery poprzednio przeskoczył. Nie pozostało nam nic innego, tylko pójść za jego przykładem. Skoczyłem przez płomienie i powaliłem dwóch czy trzech Yuma, którzy siedzieli z drugiej strony. Czerwoni zerwali się jak oparzeni i wrazili we mnie przerażone spojrzenia. Po chwili ukazał się Winnetou. To było już zbyt zagadkowe! Wiedzieli, że jesteśmy w pueblo, a teraz oto przylecieliśmy, jakby wystrzeleni z łuki. Wytrzeszczyli oczy i otworzyli gęby, że zdumienia nie mogąc głosu dobyć. Teraz skoczył Vogel. To był już zgoła cud niebios! Młody biały sterczał wszak za grubymi murami pueblo, a oto nie tylko był wolny, ale przybywał z wolności. — Uff, Uff, Uff!. — rozległo się wreszcie dookoła