Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

— Jużciż mi musi coś wnieść. A chcę pięknej i z dobrej familii: choć jednę mi taką pokażcie... Towarzysze zamyślili się, ale w głowie ich nic się nie znalazło odpowiedniego. — Ot, kiedy Farurej zwinął kominka — rzekł na żart Smoliński — to do hrabianki Denderównej jak w dym. Panna śliczna i taki hrabianka, i grosz jeszcze jakiś będzie po niej, choć hrabia nadszastał na hrabstwo. — A co to waćpan myślisz — obrażony żartobliwym tonem Smolińskiego rzekł Słodkiewicz — do trzech nie gadaj: gotówem się posunąć. — Ej! zaś! — kręcąc głową przerwał dawny rządca — chyba Denderów nie znacie: im potrzeba francuszczyzny, tytułu, państwa i grosza; na resztę by nie patrzali. — A jak mina i grosz, to myślisz nie dosyć? — zawołał Słodkiewicz widocznie dotknięty — tytuł można sobie kupić, francuszczyzna, aby kiwał głową jak gadają, a czasem Monsiu, a rozśmiać się, jak się drudzy śmieją: jakbyś ją miał. Nie święci garnki lepią. Cóż mi tak bardzo braknie? Myślisz, że to ja nie wiem, w jakich interesach twój pan hrabia? Lepiej od ciebie, batku! Klucz Słomnicki mu skonfiskowali, Czeremowa za mąż poszła, synowczyk trochę zdoił, wierzyciele się upominają: taki zięć jak ja bardzo by im się przydał, z woreczkiem! ha! — A no co! poły zakasawszy, to i ruszaj! — krzyknął Moręgowski — nuż się uda: a to pan Słodkiewicz z grafianką żonaty, to już ani przystępuj! Sędzia nadął się i namyślił. — Żart żartem — rzekł — a gdybym tylko chciał?... — Już to bez żartu — przerwał Smoliński, dobrze znający Denderów — o tym ani myśleć. — Czemu ani myśleć — ofuknął Słodkiewicz. — Pan nie wiesz, co to za ludzie: ta to inny świat! Sam byś nie wiedział, na którą stanąć nogę. — Oj! oj! Inny świat! inni ludzie! — począł urażony Słodkiewicz — jaki mi znawca! A cóż to? czy po dwie gęby mają? czy na czterech nogach chodzą? czy skrzydłami latają? Albom to ja już razy ze trzy w Denderowie na imieninach nie był? albo to twój kiepski graf u mnie z wizytą nie bywał, kiedym sprawę jego miał sądzić? Jakbym tylko chciał, tak bym się z jego córką ożenił jak i drugi! Aj waj! aj waj! grosse fanaberie!! Smoliński głową pokiwał tylko, a Moręgowski rozśmiał się z niego i przez politykę zaczął potakiwać Słodkiewiczowi; wtem dał znać myszures, że konie były zaprzężone, i przyjaciele się rozstali; ale Słodkiewicz całą drogę do Buzowa myślał o hrabiance. Nie był on tak dalece ograniczony, żeby różnicy między sobą a tymi ludźmi nie widział, ale dla niego pieniądz był wszystkim: sądził, że największe nierówności położeń zasypać nim można. Obudzona urzędem i dostatkiem duma mówiła w nim coraz głośniej; czuł się obrażony żarcikami Smolińskiego i przybywszy do domu, tak chodził a dumał, tak sobie swój stan w korzystnych barwach odmalować umiał, że wreszcie po cichu zakończył: — Otóż na złość temu staremu trutniowi poprobuję, a jak zechcę, to mi się uda i musi się udać! Nie czekając, we dwa dni potem pan Słodkiewicz trochę się oporządziwszy, na zwiady pojechał do Denderowa. Było to już po przybyciu Sylwana z żoną, a że tego dnia rozprzężone zostało towarzystwo wyjazdem Sylwana w sąsiedztwo i chorobą Cesi, hrabia przyjął gościa w swojej oficynie. Znał on dobrze Słodkiewicza pod względem majątkowym i jako kapitaliście uznał stosownym nadskakiwać: bo kto może przewidzieć, czyje pieniądze na co się przydadzą? Dendera miał cześć dla pieniędzy głęboką i wyrozumowaną. Z tego rodzaju przybyszem potrzeba było odegrać komedią całkowitą i na skinienie pana służba poprzywdziewała liberie, wyszły na jaw srebra, wystąpiono z całym ceremoniałem dni galowych. Słodkiewicz z początku trochę zmieszany, biorąc to przyjęcie za dowód szacunku, rozdobruchał się, ośmielił i usamowolnił aż do zbytku. Z kolei to go strach porywał i kłaniać się chciało imponującemu hrabiemu, to przypomniawszy sobie, co miał w kieszeni, nadymał się i rozpierał. Ciągu i logiki w jego postępowaniu z hrabią nie było, ale Dendera nie dawał poznać po sobie, że to widział, choć w duchu śmiał się serdecznie z dorobkiewicza. Przy śniadaniu po wódce pan Piotr puszczać się już zaczął i w koncepta, i w głośne śmiechy, i w coraz poufalszy z hrabią stosunek: ale, że byli sam na sam, a pieniądze w nim szanował, pozwalał hrabia na wszystko. Miło było panu Słodkiewieżowi rozeprzeć się na hrabiowskiej kanapie i z panem grafem fajkę paląc, rozmawiać ty a ty: pochlebiało to jego dumie, a jednak dla podtrzymania się na tym stopniu ciągle sobie musiał w duchu powtarzać: — Jakbym ja chciał, albobym to tego wszystkiego nie miał? hę? Toć i ja taki pan jak i on, albo lepszy? Pewnie lepszy! Hrabia nazywał go wprawdzie: mój panie Słodkiewicz, ale tą poufale pogardliwą formułką, nie czując jej znaczenia, wcale się sędzia nie urażał. Dendera rad był go zbadać, bo nie przypuszczał wizyty bez interesu w takim człowieku, a nie tylko się domyśleć, ale nawet przypuścić nie mógł, co Słodkiewicz miał w głowie; łechtał jego dumę na wszelki przypadek i już poczynał próbować, czy się nie uda wycisnąć pieniędzy od dorobkiewicza. — Żebyś też wiedział, mój panie Słodkiewicz — mówił do niego — co to ja mam teraz za kłopoty. Szczęściem pozbyłem się jednego, tego starego dudka Farureja, który się był do hrabianki uczepił; ledwie nieledwie jakoś go odprawiliśmy