Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Żołnierze, którzy mają walczyć, nie mogą mieć pustych brzuchów. — Znowu zapanowało mil- czenie. Potem kwatermistrz odezwał się drżącym gło- sem: — Ten pan mówi, że w takim razie będzie musiał spo- rządzić protokół z panem kapitanem. Krew uderzyła mi do głowy. — Ten pan może mnie... Jeżeli tak mu jest potrzebny protokół, niech zechce łaskawie pofatygować się do mnie... Gorliwy partyjnik, jak można się było spodziewać, nie pojawił się. Bezpośrednio po tej rozmowie zadzwonił dowódca 1 kompanii: — Panie kapitanie, melduję, że dowódca 2 plu- tonu natknął się przy obchodzie na wartownika, który spał obok swego działa. Zamelduję o tym szczegółowo. Sprawa jest bardzo poważna. Sprawa była bardzo poważna. W czasach pokojowych spanie na warcie było surowo karane, na wojnie, zwłaszcza w sytuacji, w jakiej się znajdowaliśmy, groziła kara śmier- ci. Meldunek kompanii musiał być wysiany do dywizji, a stamtąd przekazany sądowi wojennemu. Trudno było liczyć na ułaskawienie. — Zjawię się dziś po południu w kompanii. Proszę za- czekać z raportem, zanim nie rozmówię się z winnym. Dowódca kompanii nie bez pewnej niechęci próbował mnie przekonać, że rozmowa taka nie przyniesie nic no- wego, że szkoda sprawę odkładać. Niech to będzie przy- kładem i postrachem dla innych, tylko w ten sposób można skończyć z bałaganem. Słowo bałagan w ustach porucznika, z którego poglądami na sprawy służbowe nie zawsze się zgadzałem, umocniło mnie tylko w postanowieniu skorzy- stania z okazji i powiedzenia kilku słów prawdy. 279 Po przybyciu do kompanii wysłuchałem naprzód biado- leń i narzekań; byłem niestety wobec nich bezradny. Z kolei przyjąłem meldunki dowódcy kompanii oraz dowó-- dcy plutonu. Opinia ich o żołnierzu, który zasnął na war- cie, była dobra, ale obaj nalegali, żeby go surowo ukarać. Podeszliśmy do działa, podoficer złożył meldunek. Ledwie skończył, granaty zmusiły nas do szukania schronienia. Widocznie zanadto zbliżyliśmy się do pozycji i nieprzyja- ciel nas dojrzał. Wreszcie przesłuchałem wartownika, którego również jego działonowy scharakteryzował jako do tej pory obo- wiązkowego żołnierza. Był to człowiek starszy, należał do kompanii dopiero od kilku miesięcy. Poprzednio pracował w przemyśle wojennym, następnie został zmobilizowany i byle jak wyszkolony. Sprawa była dla mnie jasna. Nie przyzwyczajony do warunków na froncie, będąc w ciągłym ruchu, gorzej zno- sił udręki życia frontowego niż niejeflen młody żołnierz albo stary wojak. Rzecz jasna, że nie były to czynniki usprawiedliwiające jego wykroczenie. Nagle przypomnia- łem sobie pewien wypadek jeszcze w Reichswehrze. Jeden z moich kolegów, kandydat na oficera, zasnął pewnej nocy, pełniąc wartę przy składzie amunicji. Dostał dwa tygodnie zaostrzonego aresztu. Ale kariera jego skoń- czyła się. Nie mógł już marzyć o tym, by zostać oficerem. Przejął się tym do tego stopnia, że powiesił się w celi więziennej. Odczuliśmy to wówczas bardzo boleśnie, ale byliśmy skłonni uważać, że to samobójstwo było wyrazem postawy zasługującej na uznanie. Potem, kiedyśmy pod- czas pogrzebu zobaczyli zrozpaczonych rodziców, nagle w każdym z nas powstało poczucie winy. I żaden z nas nie mógł sobie wytłumaczyć, skąd się ono wzięło. Myślałem o tym, kiedy ów żołnierz blady jak trup stał przede mną i odpowiadał na moje pytania. Ostatnie z nich brzmiało: — Jesteście żonaci, ile macie dzieci? 280 __ Troje, panie kapitanie. Ogarnęła mnie dzika furia. Na człowieka, który tak lekkomyślnie postawił życie na kartę. Na innych żołnie- rzy z obsługi działa, że nie można było z ich twarzy wy- wnioskować, co sobie myślą. Na dowódcę plutonu, że nie załatwił sprawy we własnym zakresie. Na dowódcę kom- panii, że domagał się raportu, chcąc zasłużyć na opi- nię sprężystego przełożonego. Na siebie samego, że znając przepisy, musiałem trzymać się ich ściśle, choć wszystko się we mnie przeciw temu burzyło. W tym ataku wściekłości zacząłem wrzeszczeć na delik- wenta, jakbym go chciał zakrzyczeć na śmierć, obrzuci- łem go stekiem obelg, kląłem i szalałem. Szukając gwał- townie alibi dla zachowania życia tego człowieka, chciałem znaleźć alibi dla siebie samego. W oczach stojącego przede mną żołnierza pojawił się błysk nadziei. Umocniło mnie to w chęci podjęcia ryzyka. Dałem rozkaz dowódcy plutonu: — Ten człowiek winien przez dwa tygodnie dokonywać zadań specjalnych oraz codziennie przynosić pożywienie dla obsługi działa. Należy- traktować go surowo. — Dowódcy kompanii przekazałem następującą decyzję: — Czternaście dni zaostrzonego aresztu do odsiedzenia po wojnie. Żadnego raportu, po- trzebny nam jest każdy żołnierz. Spojrzałem na otaczających mnie żołnierzy. Po wyrazie ich oczu mogłem bez trudu stwierdzić, że spodziewali się takiego rozwiązania sprawy. Byliśmy zmęczeni wojną, pragnęliśmy, żeby się jak najprędzej skończyła. Pytanie: dlaczego? — od dawna już zastąpione zostało pytaniem: jak długo jeszcze? W dalszej walce widzieliśmy coraz mniej sensu. Ale aby zaprzestać walki — wbrew przysiędze i rozkazowi — trzeba było mieć lepsze rozpoznanie, dokonać wewnętrznej rozprawy z samym sobą oraz powziąć niezłomną wolę przeprowadze- nia ryzykownej decyzji. Nie dojrzałem jeszcze do takiego kroku. Podobnie jak liczni moi koledzy wierzyłem w cud, 281 w nową broń, która zatrzyma spadającą jak lawina Armię Czeiwoną, unicestwi ją, żebyśmy nareszcie mieli spokój. Nie dopuszczałem nawet myśli, że zwycięstwo może stać sią udziałem Armii Czerwonej oraz że Niemcy mogą być okupowane. W takim nastroju dokonywaliśmy coraz to nowych ope- racji wojennych, choć każdy krok pociągał za sobą ofiary. Niemałą rolę odgrywał przy tym instynkt zachowawczy. Podniecali go jeszcze fanatycy, którzy wskazując na trupy zaścielające szosę oraz na gałęzie, na których wisieli żoł- nierze i oficerowie, komentowali, że taka „sprawiedliwa kara" czeka każdego, kto by zechciał szukać ratunku w ucieczce lub poddaniu się wrogowi. Zdarzały się również wyjątki