Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Chodźmy. Minęli wiele wspaniałych budowli, wszystkie jak nowe. Żadna z ulic nie prowadziła prosto przez miasto. Zamiast tego wiele krótkich uliczek i schodów kończyło się na placach i dziedzińcach, bez widocznego planu. Czasami kończyły się ślepo i musieli przechodzić przez budynki. Gdzie indziej znajdowali tunele prowadzące pod mniejszymi budowlami i czymś, co przypominało hale targowe kryte alabastrem. Wnętrza przyozdobione były mozaikami, freskami, reliefami i rzeźbami, ale nie znaleźli nic, co można by wynieść. W zdecydowanej większości były to wizerunki pełne lubieżnych treści bądź rozlewu krwi i najpewniej miały znaczenie rytualne, jakby religia mieszkańców Janagaru oddawała cześć bogom wojny i płodności. — Kim byli ci ludzie? — zastanawiała się na głos Achilea, przyglądając się jednemu z fresków przedstawiającemu nagie ciała ludzi i demonów splątanych w tak zawiłą kombinację, że śledzenie jej przyprawiało o ból głowy. Conan wzruszył ramionami. — Widywałem podczas wędrówek świątynie i miejsca święte wielu ludów, od dębowych gajów Asgardu, poprzez sanktuaria czarnych ludzi w dżungli, do ołtarzy cywilizowanych ludów. Większość próbuje kupić sobie życzliwość swoich bogów modlitwami, rytuałami i ofiarami, mając nadzieję zdobyć ich opiekę albo odwrócić gniew. Ich prośby są proste: dobre zbiory, zdrowe dzieci, zwycięstwo w bitwie. Są też jednak i inne, stare i bogate narody, które zapomniały o głodzie i niepowodzeniach i od wielu pokoleń znają tylko dobrobyt. Oni sami chcą być bogami i rytuały mają im zapewnić potęgę, a nawet nieśmiertelność. Lud Janagaru mógł być właśnie taki. — Może właśnie dlatego ulegli zagładzie — rzekła Achilea. — Zagładzie? — spytał karzeł z niedowierzaniem przyglądając się nie naruszonym w najmniejszym stopniu fasadom domów. — Tak musiało być — powiedziała Achilea. — Miasto jest nietknięte i nie ma w nim śladu życia. Tak jak mówiły bliźnięta — wszyscy mieszkańcy uciekli podczas jednej nocy i żaden z nich nigdy nie powrócił. To, co powiedziała, nie tłumaczyło niczego i nie zadowalało Conana. — To całe miejsce jest labiryntem — obwieścił. — Wejdźmy na szczyt jednej z wież, stamtąd lepiej się zorientujemy. Podeszli do jednego z wielkich budynków o czterech wieżach, wyrastających z narożników i weszli do wnętrza. Znaleźli się w długim pomieszczeniu, zwieńczonym niską kopułą. Wypełnione było rzeźbami z metalu, szkła i ceramiki, które przedstawiały skomplikowane sceny miłości i najstraszliwsze rzezie. Efekt dawał wrażenie niezwykłego realizmu. — Wreszcie! — wykrzyknął Kye–Dee wskazując rzeźbę przedstawiającą kapłana w przerażającej masce i jego ofiarę. Była nią piękna związana kobieta, z jej poderżniętego gardła tryskała krew w postaci kaskady rubinów i ametystów. Na widok prawdziwych skarbów jeden z Hyrkańczyków podszedł do rzeźby i otwierając torbę sięgnął po klejnoty. Także w Conanie ten widok wzbudził chciwość, ale coś w tych odrażających scenach powodowało, że czuł się nieswojo. — Zaczekaj — powiedział. — lepiej nie… — ale tamten nie zwracał na nic uwagi opanowany pożądaniem. Chwycił klejnoty i w tym momencie całe jego ciało zesztywniało z wyjątkiem głowy, która z makabrycznym chrzęstem kości odskoczyła do tyłu. Język z krzykiem bólu wysunął się z ust, a gałki oczne wypadły z oczodołów. Z zaciśniętej na klejnotach ręki uniosła się smuga dymu i gęsty tłusty kłąb rzucił się przez otwarte usta. Na oczach wszystkich przerażonych jego ciało zaczęło bulgotać i sycząc odpadać od kości, trawione niewidzialnym ogniem. Po kilku minutach została tylko kupka poczerniałych kości w kałuży skwierczącego tłuszczu. Ciało i krew zostały strawione. — Ci ludzie może dawno umarli — rzekła Achilea głosem równie twardym, jak wtedy, gdy na pustyni trawiło ją pragnienie. — Ale ich klątwa wciąż działa. Nie dotykajcie niczego, zanim nie upewnimy się, że to jest bezpieczne. — Wyprawimy mu ceremonię pogrzebową, gdy wrócimy do domu — rzekł Kye–Dee do pozostałych Hyrkańczyków. — Chyba że któryś z was chce teraz pozbierać jego kości? — tamci przecząco pokręcili głowami. — Chodźmy — rzekł Conan. Jego obawa przed miastem wzrosła w dwójnasób. Przeszli w róg pomieszczenia i weszli do wieży. Drzwi wychodziły na kręcone schody, po których zaczęli wchodzić. Skręcały w lewo i wydało się to Conanowi dziwne. Wszystkie tego typu schody, jakie widział do tej pory, skręcały w prawo. W zamkowych wieżach projektowano je specjalnie tak, by miecz atakującego zawadzał o mur, podczas gdy obrońcy mieli pełną swobodę ruchu. Schody, początkowo szerokie, dalej stawały się coraz węższe i ciasne. Wieża najwyraźniej zwężała się od podstawy. Założeniem architektów było, by patrzącym z dołu stworzyć iluzję, że jest wyższa niż w rzeczywistości. Jednocześnie zmniejszyli jej ciężar i oszczędzili na materiale. Gdy przejście stawało się już zbyt wąskie dla szerokich ramion Conana, wyszli na platformę okalającą wieżę, zaopatrzoną w niską marmurową balustradę, rzeźbioną w roślinne ornamenty. Weszli na nią ostrożnie, nie mając zaufania do wytrzymałości tak delikatnej konstrukcji po długim okresie nieużywania. — Najpierw — rzekł Conan — przekonajmy się, czy ci, co podążali za nami, kręcą się gdzieś w pobliżu. — Spojrzał daleko poprzez mury miasta. — Na Croma! — wykrzyknął z niedowierzaniem. Inni wyjrzeli także. Ręce powędrowały natychmiast do amuletów, a usta ułożyły się w odczyniające zaklęcia. Widok stąd rozciągał się na wiele mil wokoło, a za murami nie było pustyni tylko nie kończące się połacie zaoranej ziemi, podzielonej na poletka niskimi kamiennymi murami i równo poprowadzonymi miedzami. Krajobraz przecinały proste kanały melioracyjne. W wielu miejscach stały żurawie do czerpania wody nawadniającej pola. W oddali widać było domy wyglądające jak siedziby posiadaczy ziemskich. — Co to jest? — wykrzyknęła Achilea. Conan oparł dłonie na poręczy i wyjrzał w dół na ulice miasta. Pozostali uczynili podobnie. Po ulicach spacerowali ludzie ubrani w kolorowe stroje. Przyglądając się dłużej zobaczyli przejeżdżającą procesję wojowników, ich zbroje i brązowe rynsztunki koni rzucały świetlne refleksy. Powoli przeszli dookoła wieży. Ujrzeli jak z wielopoziomowych tarasów największych budynków opadają bujne winne grona. W ogrodach drzewa — cyprysy i cedry — strzelały w niebo. Na podwórcach rosły wonne krzewy mirry i uginające się od daktyli palmy. Z ołtarzy świątyń wznosiły się pasma dymów. — Co tu się dzieje? — powiedziała Achilea. — To przeklęte miejsce — wykrzyknęła Payna zdenerwowana. — Odejdźmy stąd, królowo! Conanowi także nie podobał się ten niezwykły obrót spraw, ale nie czuł lęku. — To jakaś iluzja. Widzimy Janagar takim, jakim był przed wieloma wiekami. Posłuchajcie. Słyszycie jakikolwiek dźwięk? Ja nie. Jest tak cicho, jak było, gdy szliśmy przez ulice