Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Uparcie przysuwał zapałki do kory brzozowej, która nie chciała się zająć, bo palące się dłonie przesłaniały ją, pochłaniając większą część ognia. Na koniec, kiedy człowiek nie mógł dłużej znieść męki, nagłym ruchem rozłączył ręce. Zapałki z sykiem upadły w śnieg, jednakże kora zdążyła chwycić ogień. Człowiek począł rzucać na płomień suchą trawę i najdrobniejszy chrust. Nie był w stanie wybierać opału, segregować, gdyż chwytał go nadgarstkami. Lgnące do gałązek próchno i kępki zielonego mchu starał się usuwać o tyle, o ile było to wykonalne za pomocą zębów. Pielęgnował ogień nieporadnie, troskliwie. Ogień oznaczał życie, więc zmarnieć nie powinien, nie mógł. Ucieczka krwi w głąb ciała powodowała dreszcze, ruchy stawały się coraz bardziej nieudolne. Wkrótce duża kępa zielonego mchu padła w środek młodych płomieni. Człowiek próbował wygrzebać ją palcami, ale ich drżenie utrudniało zadanie, rozpraszało płonącą trawę i drobny chrust, unicestwiało ogieniek w zaczątku. Człowiek próbował zaradzić złu, podgarniać zarzewie rękami, lecz trzęsąc się rozrzucał je coraz bardziej i bardziej. Jedna po drugiej gałązki buchały kłębem dymu i gasły. Starania twórcy ognia spełzły na niczym. Biedak bezradnie rozejrzał się dokoła i spostrzegł psa, który siedział w śniegu po przeciwległej stronie szczątków niedoszłego ogniska. Poruszał się niespokojnie, dźwigał lekko raz prawą przednią łapę, raz lewą i przenosząc ciężar z jednej na drugą obserwował człowieka czujnie, jak gdyby z tęskną zadumą. Widok psa zbudził szaleńczy pomysł. Wędrowiec przypomniał sobie opowieść o kimś, kto podczas śnieżycy zabił wołu i ocalił życie wpełznąwszy do tuszy. Zabije psa, zagłębi ręce w jego ciepłym wnętrzu i będzie je tam trzymał, póki nie odzyskają czucia i władzy. Dzięki temu zdoła rozniecić nowy ogień! Odezwał się do psa, począł go nawoływać, lecz w tonie głosu była szczególna nuta przerażenia. Niepokoiło to psa, do którego człowiek nie przemawiał nigdy w podobny sposób. Zanosiło się na coś niedobrego i pies całą podejrzliwa naturą wietrzył niebezpieczeństwo; oczywiście nie wiedział jakie, lecz w najgłębszych tajnikach mózgu jął odczuwać nieokreślony lęk. Słuchając ludzkiego głosu kładł uszy po sobie, nieco szybciej unosił przednie łapy, przerzucał ciężar ciała z jednej na drugą, lecz nie ruszał się z miejsca, bliżej nie podchodził. Wobec tego człowiek stanął na czworakach, ruszył w kierunku zwierzęcia, które zaniepokojone jego cudaczną pozycją przestraszyło się, cofnęło nieco. Człowiek usiadł na śniegu i przez czas pewien walczył uparcie o wewnętrzną równowagę. Później zębami naciągnął rękawice, nieporadnie dźwignął się na nogi. Spojrzał w dół, aby sprawdzić, czy rzeczywiście stoi, gdyż brak czucia w stopach pozbawiał go łączności z ziemią. Następnie przemówił surowo do psa, który uspokojony jego normalną, pionową pozycją i głosem podobnym do uderzeń bata, pozbył się obaw i podejrzeń i wiedziony tradycyjną uległością, pozwolił się przywołać. Gdy był w jego zasięgu, człowiek stracił panowanie nad sobą. Raptownym gestem wyciągnął ręce i doznał szczerego zdziwienia, kiedy odkrył, że nie może zacisnąć pięści, a w palcach nie ma czucia ani władzy. Na krótki czas zapomniał, że jego dłonie są już odmrożone i z każdą chwilą martwieją coraz bardziej. Wszystko to działo się błyskawicznie i zanim pies zdołał odskoczyć, otoczyły go ludzkie ramiona. Począł wyrywać się, skowyczeć, warczeć, człowiek zaś przyciskał go do siebie usiadłszy znów na śniegu. Ale mógł tylko tak siedzieć, obejmować psa rękami, nic więcej. Zdawał sobie sprawę, że zabić ofiary nie zdoła. Zmartwiałymi dłońmi nie byłby w stanie dobyć noża z pochwy ani nawet zwierzęcia udusić. Uprzytomnił to sobie i rozluźnił uścisk, a pies warcząc nadal odskoczył lękliwie z ogonem wtulonym między tylne łapy. W odległości czterdziestu stóp przystanął i nastawiwszy uszu zaczął znów obserwować czujnie i ciekawie. Człowiek spuścił wzrok ku swoim dłoniom, aby je zlokalizować. Zobaczył, że zwisają bezwładnie u końca rąk. Zdziwił go i zastanowił fakt, że musiał odwołać się do wzroku, aby coś takiego stwierdzić. Jeszcze raz począł wymachiwać rękami w tył i do przodu, dłońmi w rękawicach uderzać o boki. Po pięciu minutach pobudził krew o tyle, że przestał dygotać, lecz nie odzyskał władzy ani czucia w palcach. Odnosił wrażenie, że jego dłonie zwisają niby odważniki u końców rąk, ale wrażenie zanikało, kiedy próbował je zgłębić. Wówczas nadciągnęła mglista obawa śmierci — tępa i dojmująca. Urosła wkrótce, przybrała na sile, gdy człowiek uzmysłowił sobie, że nie chodzi już o odmrożone palce, nie chodzi nawet o utratę stóp i dłoni; stawką jest życie albo śmierć, a w tej rozgrywce on ma wszystkie szansę przeciwko sobie. Wówczas uległ panice, odwrócił się, zsunął po stromej skarpie i pomknął łożyskiem strumienia, wzdłuż starego ledwie widocznego szlaku. Pies dotrzymywał mu kroku, a człowiek gnał na oślep bez określonego celu, opanowany grozą, jakiej nie zaznał nigdy w życiu. Zataczał się, grzązł w śniegu, stopniowo dostrzegając otoczenie: brzegi strumienia, stare zatory drzewne, bezlistne osiczyny, niebo. Biegnąc czuł się nieco lepiej. W każdym razie teraz już nie drżał. Jeżeli utrzyma tempo, może zdoła jakoś rozmrozić stopy, no i w ten sposób szybciej dotrze do obozu i chłopców. Niewątpliwie straci palce rąk i nóg, a także część twarzy. Ale chłopcy zaopiekują się nim, ocalą to, co z niego zostanie, byle tylko trafił do obozu. Człowiek myślał tak i jednocześnie zdawał sobie sprawę, że obozu i chłopców nie odnajdzie nigdy, gdyż od ratunku dzieli go zbyt wiele mil; odmrożenie robi postępy, a więc nic nie pomoże — będzie niebawem sztywny, lodowaty, martwy. Uparcie walczył z podobnymi myślami, które go napastowały, zmuszały do posłuchu, chociaż przepędzał je, próbował zająć się czymś innym. Chwilami dziwił się, że potrafi biec mając stopy odmrożone tak, że nie odczuwają ani zderzeń ze śniegiem, ani ciężaru jego ciała. Jak gdyby sunął nad powierzchnią ziemi nie utrzymując z nią kontaktu. Gdzieś kiedyś widział uskrzydlonego Merkurego i teraz przyszło mu na myśl pytanie, czy Merkury odnosił podobne wrażenia ślizgając się w przestworzach. Nadzieja na dotarcie do obozu i chłopców miała kruche podstawy — nie liczyła się z granicami ludzkiej wytrzymałości. Kilka razy biegnący ślizgał się, potykał, wreszcie począł dreptać nieporadnie i upadł