Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

- Chodźmy porozmawiać z doktorem Greenwayem - powie- działa. Dwadzieścia minut później dziewiąte piętro szpitala St. Peter's znalazło się pod kontrolą dwunastu agentów FBI. Świetlicę opróż- niońo. Pielęgniarki otrzymały polecenie niewychodzenia ze swojego pokoju. Trzy windy zablokowano na parterze, a czwartej pilnował na dziewiątym piętrze jeden z agentów. Drzwi do pokoju dziewięćset czterdzieści trzy otworzyły się i mały Ricky Sway, nafaszerowany pigułkami i twardo śpiący, wyjechał na 402 403 404 noszach na korytarz, pchany przez Jasona McThune'a i Clinta van Hoosera. Po siedmiu dniach pobytu w szpitalu wyglądał tak samo jak na początku. Po bokach szli Greenway i Diannę. Harry odprowadził ich kilka kroków i stanął. Nosze wsunięto do czekającej windy i zwieziono na czwarte piętro, również strzeżone przez agentów FBI. Tam pośpiesznie umieszczono je w dźwigu towarowym, który zjechał następnie na drugie piętro, także pilnowane. Ricky się nie poruszył. Dianne, biegnąc truchtem obok noszy, trzymała go za rękę. Minęli parę krótkich korytarzy i metalowych drzwi i nagle znaleźli się na płaskim dachu, gdzie czekał już śmigłowiec. Chłopca szybko załadowano do środka, a za nim wsiedli Dianne, Clint i McThune. Po kilku minutach śmigłowiec wylądował koło hangaru na między- narodowym lotnisku w Memphis. Pasa startowego strzegło pół tuzina agentów, gdy Ricky'ego transportowano do stojącego nie opodal odrzutowca. Za dziesięć siódma zadzwonił jeden z telefonów znajdujących się na stoliku w grill barze. McThune odebrał, słuchał przez chwilę, po czym spojrzał na zegarek. - Są już w powietrzu - oznajmił i odłożył aparat. Lewic ponownie miał Waszyngton na linii. Reggie odetchnęła głęboko i uśmiechnęła się do Trumanna. - Ciało ukryte jest pod warstwą betonu. Będziecie potrzebowali młotków i dłut. Ten zakrztusił się sokiem pomarańczowym. - Okay. Jeszcze coś? - Tak. Umieść paru swoich ludzi na skrzyżowaniu St. Joseph i Carondelet. - To w pobliżu? - Po prostu zrób tak. - Załatwione. Coś jeszcze? - Wrócę za chwilę - rzekła, a następnie podeszła do recepcji i poprosiła urzędującą tam panienkę o sprawdzenie, czy przyszedł już do niej faks. Recepcjonistka wróciła z kopią dwustronicowego dokumentu. Reggie przeczytała go uważnie. W maszynopisie pełno było błędów, ale tekst umowy Clint spisał dokładnie tak, jak należało. Wróciła do stolika. - Chodźmy po Marka - rzekła. r 4' Mark umył ~o raz trzeci zęby i usiadł na brzegu łóżka. Czarno-złota torba z logo Swiętych stała na podłodze wypakowana brudnymi a- ubraniami i świeżo kupioną bielizną. W telewizji leciały kreskówki, ale on nie był nimi zainteresowany. Usłyszał trzaśnięcie drzwi samochodu, a potem kroki i pukanie. - Mark, to ja - odezwała się Reggie. Otworzył, ale ona nie weszła do środka. - Jesteś gotów do wyjścia? - spytała. - Myślę, że tak. - Słońce już wzeszło i z tyłu widać było parking. Ktoś ze znajomą twarzą stał za Reggie. Musiał to być jeden z agentów FBI z pierwszego spotkania w szpitalu. Mark sięgnął po torbę i wyszedł na parking. Czekały tam trzy samochody. Mężczyzna w ciemnym garniturze otworzył tylne drzwi środkowego wozu i chłopiec ' wraz ze swoją panią adwokat wsiedli do środka, po czym niewielka kawalkada ruszyła. - Wszystko w porządku - oświadczyła Reggie, biorąc go za rękę. Dwaj mężczyźni siedzący z przodu nie odwrócili się. - Ricky i twoja matka są teraz na pokładzie samolotu. Powinni tu wylądować mniej więcej za godzinę. Jak się czujesz? - Dobrze. Powiedziałaś im? - Jeszcze nie - odparła szeptem. - Dopiero, kiedy odlecicie. - Ci wszyscy faceci to agenci FBI? Skinęła głową i pogłaskała go po dłoni. Nagle poczuł się kimś ważnym, siedzącym na tylnym fotelu własnego czarnego samochodu w drodze na lotnisko, gdzie czeka już jego prywatny odrzutowiec, strzeżony przez gliniarzy. Skrzyżował nogi i wyprostował się nieco. Jeszcze nigdy w życiu nie leciał samolotem. w piżamie i szlafroku. Zaraz potem zatelefonował do Trumanna, ale dziwnym zbiegiem okoliczności jego żona nie wiedziała, gdzie pojechał. Roy przyjrzał się rosnącym na tyłach ogrodu krzewom różanym swej połowicy i po raz setny zadał sobie pytanie, dokąd mógł uciec Mark Sway. Nie miał wątpliwości, że Reggie Love mu w tym pomogła. Najwyraźniej znowu jej odbiło i zwiała z dzieciakiem. Roy uśmiechnął się w duchu. Jeszcze ją dopadnę, pomyślał. Barry spacerował nerwowo po gabinecie Johnny'ego, obserwując płynące rzeką holowniki i barki. Miał mocno zaczerwienione oczy, ale tym razem nie od alkoholu czy zabawy. Nie mógł zasnąć. Czekał w magazynie na ciało, a kiedy Leo i reszta wrócili bez niego, zadzwonił do wuja. Johnny w ten piękny niedzielny poranek nie miał na sobie ani krawata, ani szelek. Chodził wolno wokół swojego biurka, paląc trzecie już z kolei cygaro. Chmura dymu wisiała nad jego głową. Wrzaski i kłótnie zakończyły się przed godziną. Barry przeklął Lea, Ionucciego i Byka, a w odpowiedzi Leo przeklął jego. Johnny przeklął wszystkich bez wyjątku. Ale z upływem czasu fala paniki opadła. Leo kilkakrotnie, za każdym razem innym samochodem, jeździł na rekonesans w okolice domu Clifforda i nie zauważył nic podejrzanego. Ciało było bezpieczne. Johnny zdecydował, że poczekają dwadzieścia cztery godziny i spróbują jeszcze raz. Mieli obserwować teren w ciągu dnia i zaata- kować wszystkimi siłami z nadejściem mroku. Byk zapewnił go, że wydobycie zwłok zajmie mu nie więcej niż pół godziny. - Tylko bez nerwów - mówił Johnny. - Tylko bez nerwów. Roy Foltrigg skończył czytać niedzielną gazetę na patio swojego podmiejskiego domu i z filiżanką zimnej kawy chodził boso po wilgotnej trawie. Nie spał zbyt wiele tej nocy. Czekał w ciemnościach werandy na gazetę, a kiedy ją dostarczono, wybiegł po nią na chodnik Hangar znajdował się około kilometra od głównego terminalu, w rzędzie identycznych, pomalowanych na ciemnozielono, budynków. Wysokie podwójne wrota z umieszczonym nad nimi pomarańczowym napisem „Gulf Air" otworzyły się, kiedy w pobliżu zahamowały trzy samochody. Podłoga wewnątrz była betonowa, też pomalowana na zielono i idealnie czysta. W odległym rogu stały dwa niewielkie odrzutowce. Światło lamp odbijało się w błyszczącej tafli podłogi. Budynek był tak duży, że mogły się w nim odbywać wyścigi ciężarówek, pomyślał Mark, wyciągając szyję, żeby przyjrzeć się samolotom. Hangar stał otworem. Samo wejście wyglądało na większe niż cała ich przyczepa. Trzej mężczyźni przechadzali się nerwowo wzdłuż tylnej ściany, jakby coś zgubili. Dwaj inni pilnowali drzwi. Kolejnych sześciu kręciło się na zewnątrz wokół samochodów. - Kim są ci ludzie? - spytał Mark. - Są z nami - odparł Trumann. - To agenci FBI - wyjaśniła Reggie